Zapis Pamięci
Chciałbym pokrótce przedstawić jak wyglądała dziś już prawie nieistniejąca wieś Ulucz za mojej pamięci do 1940 r.
Otóż 20 km na północ od miasta Sanoka w ogromnej dolinie nad rzeką San leżała ogromna wieś Ulucz licząca 580 gospodarstw i 3,5 tysiąca mieszkańców. Wieś Ulucz zaliczana jest do najstarszych osiedli ziemi sanockiej. Pierwsze zapiski o grodzisku w Uluczu pochodzą z przed XIV wieku. Ogromna dolina nad rzeką San licząca wzdłuż rzeki ponad 6 km i szerokości ponad 2 km. Od strony północnej rzeki San rozciągały się wzgórza, u podnóża których przebiegała szosa. Po obu stronach szosy stały domy mieszkalno-gospodarcze. Pośrodku wsi droga przechodziła w skrzyżowanie w kierunku wschód-zachód i na północ. Poszczególne części wsi miały swoje nazwy, a to: od strony wsi Dobra część wioski nazywana była „Krajniki” następną część nazywano „Łewkowiata”, środek wsi nazywano „Kąt”, wieś w kierunku północnym nazywana była „Borownicą”, dalej w kierunku zachodnim byli „Dolanie” natomiast koniec wsi na zachodzie to byli „Indianie” Najbardziej uprzywilejowaną częścią wsi był Kąt, w tej części wsi był duży plac na odbywanie różnego rodzaju zebrań wiejskich i odpustów. Tu też była cerkiew, ośrodek administracyjny i dwór pański. Od strony północnej, od wsi Borownicą przez środek wioski w kierunku południowym płynęła rzeczka Borowniczanka. Nad tą rzeczką stały 4 młyny i 2 tartaki, które były napędzane wodą. Przemiał zboża odbywał się na kamieniach i płytach młyńskich. Młyny i tartaki obsługiwały całą wieś Ulucz i wioski okoliczne. Były w ciągłym ruchu, nawet w zimie nie dawano im stanąć. Właścicielami młynów i tartaków byli; od góry, 1-szy Charydczak Stefan, który przed samą wojną zmienił kamienie na walce, 2-gi Polański Fedor, 3-ci Czebieniak Michał miał młyn i tartak, 4-tym właścicielem tartaku był Lewkowicz Jan, 5-ty był Cwiru. W środku wsi na tzw. Kącie przy drodze biegnącej od wschodu i na północ znajdował się majątek dworski. Stał tam duży piętrowy budynek mieszkalny, oraz inne budynki gospodarcze, jak stodoły, stajnie itp. W ogrodach dworskich znajdował się staw i ogromne drzewa, takie jak lipy, dęby mające po kilkaset lat. Na wzgórzach w odległości ok. 3 km od wsi znajdowały się dwie kolonie. Jedna od strony wschodniej wśród lasów była kolonia Czerteż, która liczyła 8 domów, a druga na drugim dziale zwana Pasieki i liczyła 6 domów. Obydwie osady należały do wsi Ulucz. Od strony północnej nad wsią znajdują się dwa wzgórza, jedno zwane Dziwina drugie Dębnik. Na Wzgórzu Dębnik znajduje się cmentarz wiejski i stoi tam do czasów obecnych cerkiew drewniana. Jest to najstarsza cerkiew drewniana w Polsce, zbudowana w 1510 r., obecnie jako zabytek pod ochroną państwa. Wzgórze Dębnik góruje nad środkiem wsi, na zachód od wzgórza Dębnik znajduje się niewielkie wzgórze, na którym za mojej pamięci stała druga cerkiew murowana z kamienia pobudowana w XVI w. W 1925 r. została rozebrana i na jej miejscu postawiono ogromnych rozmiarów cerkiew drewnianą. Pobudowano ją ze składek parafian wsi Ulucz i Hroszówka. Cerkiew ta przetrwała do 1951 roku. Kiedy wieś przestała istnieć to cerkiew rozebrano a materiał przeznaczono na inne cele. W kierunku zachodnim od tejże cerkwi znajdowała się szkoła. Pierwsza szkoła w Uluczu została pobudowana w 1850 roku, do tejże szkoły i ja uczęszczałem i w niej także ukończyłem szkołę podstawową. Stara szkoła służyła społeczeństwu do 1936 roku, kiedy to pobudowano nową szkołę podstawową 7-mio klasową pośrodku wsi. Był to piękny nowoczesny budynek drewniany, który został spalony w 1946 r. w czasie działań UPA.. Za mojej pamięci na polach dworskich w pobliżu wsi istniał tartak parowy, który spłonął w 1931 r. i już go nie odbudowano. Istnienie tartaku w latach 20-tych dawało możliwości rozwoju gospodarczego wsi. Ponieważ wielu ludzi znalazło pracę bezpośrednio na tartaku. Natomiast reszta wsi znalazła zatrudnienie przy ścince i wywózce drewna z lasu, tak samo przy wywózce tarcicy na stację kolejową do Sanoka. Spalenie się tartaku było bolesnym ciosem dla mieszkańców Ulucza, gdyż przestały istnieję możliwości zarobkowania dla mieszkańców. Istnienie tartaku wkomponowanego w krajobraz wiejski dawało piękny widok. Był duży ruch furmanek zwożących i wywożących drewno. Dymił wysoki komin, świeciło się światło elektryczne w halach produkcyjnych i na placu składowym, a więc był to piękny widok dla mieszkańców wsi. Tartak przedstawiał też i inną wartość dla mieszkańców wioski, ponieważ spełniał rolę czasomierza. Ryk jego syreny rano, w południe, wieczorem i o północy dawał znaki dokładnych godzin. Od strony wschodniej ogrodu dworskiego stał niewielki budynek posterunku Policji Państwowej, postawiony zaraz po odzyskaniu niepodległości.
Obsadę posterunku stanowiło trzech funkcjonariuszy, działalność posterunku obejmowała wsie: Ulucz, Hroszówkę, Jabłonicę i Witryłów. Obok posterunku policji znajdował się budynek poczty, która została założona na początku lat 20-tych. Połączenie telefoniczne z urzędem gminnym w Dydni i władzami zostało założone w 1935 r. Po pocztę do Dydni jak tylko zapamiętałem chodził codziennie pieszo Anastazy Seman. Był to chłop nieposiadający ziemi i utrzymywał się z pracy jako dostarczyciel poczty, dlatego pracę swą wykonywał bardzo sumiennie i rzetelnie.
Jedna uwaga na ten temat, kto by teraz potrafił codziennie na piechotę odbywać podróż do Dydni gdzie odległość w jedną stronę wynosi ponad 10 km Nie było żadnych furmanek ani rowerów, a tylko na własnych plecach nosił skórzaną torbę i przypięte z boku paczki. Dostarczanie paczek też należało do jego obowiązków. Gdy wiedział, że będzie więcej paczek tam czy z powrotem to pomagała mu żona. Mróz, śnieg, deszcz czy słoneczne upały nie mogły mu przeszkodzić w pracy. Nie pamiętam żeby kiedyś chorował, czasami zastępowała go żona. Mógł sobie kupić rower, ale chyba nie umiał na nim jeździć, a po drugie rower w tych czasach kosztował 200 zł. i na ówczesne czasy była to suma niebagatelna. Owijał sobie nogi owijaczami, które ściskały mu mięśnie i pomagały w chodzeniu. Natomiast do roznoszenia poczty we wsi był listonosz Jan Cykliński, który miał pracę lżejszą, ale i on był pracownikiem sumiennym.
Wzgórze Dębnik, na którym znajduje się prastara cerkiew, szeroki pas ziemi ciągnący się do rzeki San i od Dębnika do lasu był własnością zakonu Bazylianów. Bazylianie przybyli do Ulucza w czasach założenia grodziska ок. XIV w. Pod wzgórzem od strony południowej założyli ośrodek gospodarczy oraz klasztor. W późniejszym czasie pobudowano obecną cerkiew. Zakonnicy zajmowali się obrzędami religijnymi lecznictwem, nauczaniem chętnych czytania i pisania oraz prowadzili gospodarstwo rolne. Poza tym służyli fachową radą dziedzicowi i chłopom pańszczyźnianym oraz propagowali nowoczesne metody gospodarowania. Mieszkańcy wsi Ulucz oraz okolicznych wiosek szanowali zakonników i byli z nimi zżyci, ponieważ tylko tam mieli oparcie w żalach na stosunki panujące w pańszczyźnie. W gospodarstwie klasztornym chodowano bydło, konie, owce itp. Prowadzili także warsztaty rzemieślnicze jak: kowalstwo, stolarka, budownictwo. Plony na polach klasztornych były zawsze lepsze niż na dworskich czy chłopskich. Aż w latach, za panowania cesarza Józefa II wyszło zarządzenie o likwidacji zakonów na terenie zaboru austriackiego. Toteż zakon Bazylianów w Uluczu został zlikwidowany. Ziemią i majątkiem zakonników podzielili się po połowie ksiądz greko-katolicki i dziedzic. Cerkiew przeszła pod zarząd księdza, natomiast reszta budynków uległa zniszczeniu i dewastacji. Bazylianie odchodzili z Ulucza z płaczem rzucali przekleństwa, aby z Ulucza nie pozostał kamień na kamieniu. I stało się tak w roku 1946, kiedy wioska została spalona i nie pozostał kamień na kamieniu. Przez długie lata ludzie wspominali zakonników i ich bezinteresowną pomoc, a w późniejszym czasie rozpowszechniła się pogłoska, że do wygnania zakonników przyczynili się ksiądz i dziedzic, a ich majątkiem się podzielili. Naprzeciw cerkwi parafialnej, w kierunku południowym do rzeki San oraz w kierunku północnym do lasu znajdował się szeroki pas ziemi ok. 100 ha, ziemi bardzo dobrej, która należała do parafii. Poniżej cerkwi przy szosie znajdował się ośrodek gospodarczy i budynek mieszkalny księdza parafialnego grk-kat. W okresie mojej młodości proboszczem był ksiądz Orest Sołtykiewicz. Gospodarstwo plebanijne było bardzo duże, było tam zatrudnionych na stałe kilku pracowników i pracownic. Prowadzono gospodarkę na wielką skalę, rozwijano hodowlę we wszystkich kierunkach, prowadzono przepiękny ogród sadowniczo-krzewowy. Gospodarstwo plebańskie istniało do 1940 roku, kiedy to władze radzieckie wywiozły księdza wraz z rodziną do Przemyśla i tam przez granicę oddały Niemcom. Postarał się o to syn księdza u władz niemieckich, mieszkający na wsi Łodzina i będący tam nauczycielem. Natomiast cały majątek plebański przeszedł na własność powstałego wówczas kołchozu.
Za mojej pamięci dworu obszarniczego w Uluczu już nie było, część ziemi obszarniczej rozkupili jeszcze przed 1-szą wojną światową chłopi i to chłopi bogaci. Większą część ziemi wydzierżawiano rolnikom po 1-szej wojnie światowej, natomiast pozostałą resztówkę wraz z ogrodem dworskim i budynkami pan Lesław Dydyński wydzierżawił przygodnym dzierżawcą. Budynki gospodarcze oraz mury ogrodzeniowe uległy całkowitemu zniszczeniu Jedynie budynek mieszkalny gdzie zamieszkiwali lokatorzy tacy jak leśniczy, nauczyciele, świetlica Związku Strzelecki ego, oraz mieszkanie dzierżawcy resztówki wyglądały poprawnie. Także budynek dworski w dobrym stanie przetrwał do 1946 r., kiedy to na polecenie władz UPA cały budynek murowany został rozebrany i wywieziony do lasu, gdzie budowano w nieznanych do dziś miejscach różne obiekty dla celów działalności UPA. Za czasów austriackich majątek dworski w Uluczu był własnością dziedzica Targonta. Ostatni dziedzic Targonta był właścicielem kilku majątków dworskich. Pewnego razu założył się z innymi Panami, że w oznaczonym terminie dostarczy do Wiednia 1000 sztuk wołów. Jak mówiono rozpoczęto wielkie przygotowania do pędzenia wołów do Wiednia. W kuźniach robiono specjalne podkowy i podkuwano woły, zabrano też pewną ilość wołów w zapasie. Pomimo takich przygotowań w oznaczonym terminie wołów nie udało się dostarczyć, dziedzic zakład przegrał i stracił cały majątek. Dziedzic i jego żona wszczęli procesy o unieważnienie zakładów i zwrot majątków, które trwały kilka lat. Żona dziedzica wygrała proces i odzyskała majątek na wsi Łodzina dlatego, że pochodziła z Krakowa i tam sprzedała kamienicę, a pieniądze te jako posag wniosła do majątku męża. Dlatego sąd w Dobromilu uznał posag żony dziedzica jako jej własność, którego jej mąż nie miał prawa zastawić w zakład. Zona wraz z synem wygnali ojca z domu, a ten dalej prowadząc procesy przebywał u ludzi w Uluczu. Za utrzymanie dawał zaświadczenia na papierze tłumacząc, że jak wygra proces to wszystkim, którzy mają jego zaświadczenia zapłaci za utrzymanie. Jednak podczas trwania procesów dziedzic umarł, a ludziom pozostały tylko kartki. Takie kartki posiadał także mój dziadek.
Natomiast jego żona sprzedała majątek na Lodzinie i wyjechała z synem do Krakowa. Majątek Ulucza i inne dwory Targontów przeszły na własność panów Dydyńskich z Krzemiennej, którzy posiadali wszystkie dwory, lasy począwszy od Łodziny aż do Dynowa i Brzozowa. Ostatni dziedzic Lesław Dydyński jako stary kawaler posiadał własne wyścigi konne w Warszawie. W należytym stanie utrzymywał majątek w Krzemiennej, pozostałe dwory i folwarki miał w dzierżawach, które były zaniedbane i chyliły się ku upadkowi. W pierwszych dniach okupacji z niewiadomych przyczyn popełnił samobójstwo. W tamtym czasie rzeka San była granicą pomiędzy Niemcami a ZSRR, więc wiadomości były trudne do przekazania, dlatego przekazywano je sobie w formie przyśpiewek. W ten sposób dowiedzieliśmy się o śmierci pana Dydyńskiego, ludzie z Temeszowa śpiewali „Hej chłopy, chłopy wy tam nic nie wiecie pan Dydyński umarł wy się nie modlicie.” Trzeba wiedzieć, że w ówczesnym czasie pan Dydyński był poważanym i cenionym człowiekiem. Był on właścicielem lasów i ziemi, którą dzierżawili chłopi
Chcę jeszcze dodać, jak mawiali starzy ludzie, że na Dębniku w podsieniach cerkwi znajduje się obraz przedstawiający portret dziedzica Targonta. Był on tak dobrym panem, że jego portret został umieszczony na ścianie podsieni cerkwi. Obok cerkwi stoi do dziś dzwonnica, okryta legendą, że jej trzy dzwony miały moc rozpędzania chmur burzowych. Od najdawniejszych czasów, aż do wojny we wsi był wyznaczony człowiek opłacany przez ludność, który w razie nadciągających groźnych chmur biegł szybko na górę, aby dzwoniąc rozpędzać gradowe chmury. Mówiono, że jak nadchodziły ciężkie chmury to jeden człowiek nie dawał rady ciągnąć sznurów, to ów dzwonnik powoływał do pomocy jednego lub dwóch chłopów. Głos dzwonów w wielu przypadkach potrafił rozegnać chmury, które swój groźny ładunek wyrzucały na lasy. Opowiadano, że dzwonnicy podczas nadciągania chmur widzieli w chmurach jeźdźców na koniach i przeróżne rzeczy.
Na skraju wsi od strony błonia stała synagoga żydowska. Był to obszerny budynek składający się z dwóch obszernych izb przeznaczonych dla celów modlitewnych, jedna izba przeznaczona była dla mężczyzn, a druga dla kobiet. W budynku tym znajdowała się jedyna we wsi łaźnia oraz mieszkanie dla rodziny obsługującej dom modlitwy oraz łaźnię. Synagoga została zlikwidowana w 1942 r. przez władze niemieckie. Co się tyczy czasów pańszczyzny, która została zniesiona przez władze austriackie w 1848 r. Dla upamiętnienia tego wydarzenia ludność budowała przeróżne kaplice, krzyże itp. a na nich utrwalano napisy i daty o zniesieniu pańszczyzny. Jedna z ówczesnych kapliczek przetrwała do czasów obecnych, znajduje się ona na pagórku obok domu byłego gospodarza Dzika. O czasach istnienia pańszczyzny opowiadała moja babka, której matka pamiętała tamte czasy. W dworskich ogrodach było miejsce, które nazywano „sędziówką”, w tym to miejscu sądzono chłopów, którzy popełnili wykroczenie przeciw prawni pańskiemu. Była tam ława, do której przywiązywano skazanego wyrokiem pana chłopa i na niej wykonywano karę chłosty tj. 12-24 kiji na tyłek. Po wykonaniu chłosty nieprzytomnego delikwenta wyrzucano za parkan, skąd rodzina zabierała go do domu, aby leczyć obite rany. Kary wykonywano publicznie, aby tym sposobem odstraszyć innych od nieposłuszeństwa wobec rozkazów pana i jego zarządców.
Obowiązek pracy pańszczyźnianej z jednego gospodarstwa chłopskiego był różny, od 3 do 6-ciu dni w tygodniu. Pracy we dworze było dosyć np. zachciało się panu mieć w ogrodzie staw napełniony wodą, toteż ludność musiała wykopać ogromny dół, a glinę wywieźć poza obręb dworu. Ślady stawu widoczne są do czasów obecnych. Z opowiadań babki wynikał obraz, jak ciężki żywot przeżywało chłopstwo w czasach pańszczyzny. Chłopu nie wolno było opuścić wsi bez zgody pana, zmuszony był do pracy na polach pańskich i własnym gospodarstwie, musiał składać daninę w naturze. Był wyjęty z pod prawa państwowego, a podlegał prawu pańskiemu. Wieś Ulucz położona była wzdłuż drogi biegnącej od wsi Dobra aż do wsi Hroszówka, a od środka wsi w kierunku północnym aż do wsi Borownicą, oraz dwa przysiółki ’’Czerteż” i „Pasieki”, liczyła 580 domów. Zagrody i domostwa postawione były wzdłuż drogi w dużym zagęszczeniu, wszystkie zbudowane były z drewna i kryte strzechą. Między nimi wyłaniały się też domy kryte blachą lub dachówką, były to domy ludzi, którzy byli w Ameryce lub we Francji, gdzie zarobili pieniędzy i stać ich było na pokrycie domów materiałami trwałymi. System budownictwa był taki, że pod jednym dachem była część mieszkalna i gospodarcza, a to: jedna duża izba lub dwie, alkierz, duża sień, stajnia, boisko służące do młócki i składowania zboża, a dalej szopa. W izbie mieszkalnej były malutkie okna oraz duży piec „kurny”, który nie miał komina, lecz dym wychodził na izbę i przez dziurę w suficie uchodził na strych. Piec oprócz gotowania spełniał jeszcze jedną bardzo ważną funkcję, służył jako miejsce do spania. Na takim piecu spała cała rodzina, poza tym, jeżeli ktoś był chory to leczył się ciepłem pieca. Wokół czterech ścian izby pod sufitem znajdowały się „grzędy”, czyli dwa drążki, na których suszyło się kłute drewno do palenia w piecu. Pod ścianami stały ławy zrobione z grubych desek, a w kącie stała prycza do spania. Na pryczy zawsze leżał przetak, pod którym niosła się kura, natomiast pod ławami biegały króliki, które chowały się po wydrążonych w ziemi norach. Najgorzej w takiej izbie było wysiedzieć z rana, kiedy to paliło się w piecu, bo musiały być otwarte drzwi i otwór w suficie. Zimą podczas mrozów było bardzo zimno w mieszkaniu. W niektórych domach zamiast lampy naftowej palono drzazgi na kominku w celu oświetlenia izby. Sufit i połowa ścian była czarna i nasiąknięta szklistą sadzą. W takich domach nie było piwnic, ale zwykła jama przykryta deskami i tam magazynowano ziemniaki, których nigdy nie było pod dostatkiem. Takich domów zapamiętałem sporo, gdzie do budowy nie użyto niczego z żelaza, ani jednego gwoździa, gdzie wszystko było z drewna. Mój dziadek jako pierwszy przebudował i zmienił funkcjonalność domu, i tak usunął kurny piec z izby mieszkalnej i pobudował piec z kominem wychodzącym na strych. Był to piec z płytą kuchenną i stojakiem ogrzewczym, duże boisko przedzielił na dwie części, w jednej postawił duży kurny piec piekarski, drugą przerobił na sień, w której stały skrzynie ze zbożem oraz drabina z wyjściem na strych. Natomiast za stajnią pobudował obszerne boisko. Był to pierwszy w Uluczu zmodernizowany dom mieszkalno-gospodaczy, który bez zmian przetrwał do 1940 r. Za mojej pamięci masowo przebudowywano wnętrza domów lub budowano nowe w nowym stylu.
Ulucz liczył 3,5 tys. mieszkańców, z czego 200 mieszkańców było Polakami, ok. 350 było narodowości żydowskiej, natomiast pozostała większość mieszkańców to byli Ukraińcy do lat 30-tych zwani (Rusinami). Głównym zajęciem ludności było rolnictwo, natomiast ludność żydowska zajmowała się handlem i usługami. 5% mieszkańców nie miało wcale ziemi, 20% posiadało do 0,5 ha, 60% posiadało gospodarstwa od 0,5 do 3 ha, natomiast pozostałe 15% byli to bogacze. Ogromna równina nad Sanem oraz wzgórza nad wioską nie mogły dostatnio wyżywić całej ludności. Dlatego ludzie szukali pracy dorywczej, ponieważ stałej pracy nie było. Niektórym udało się wyjechać do pracy we Francji i sezonowej do Niemiec oraz na Łotwę. Do Ameryki wyjazdów nie było, chyba gdzieś sporadycznie ktoś wyjechał żeby się połączyć z rodziną. Ziemia była podzielona do granic możliwości, były gospodarstwa, które nie miały już ziemi na błoniach. Chcę zaznaczyć, że ziemia na błoniach była lepszej klasy niż na wzgórzach. Utrwalił się zwyczaj, że ojcowie dzieląc gospodarstwo zawsze córkom przydzielali pole na błoniach, a synom pozostawały wzgórza. Syn mógł mieć kawałek ziemi na błoniach, jeżeli otrzymał w posagu od żony. Występowały trudności w uzyskaniu działki pod budowę domu. Zagony ziemi zwężały się do takich rozmiarów, że można było jechać tylko jeden raz bronami. Przeciętne rodziny składały się z 5 do 10 osób. Najbardziej ludziom doskwierały przednówki tj. okres wiosenny, kiedy to niektórym kończyły się zapasy żywności dla ludzi i zwierząt, a nowej nie było. Tak zwane przednówki najbardziej cierpiała ludność małorolna ratowała się ona wówczas u bogaczy, pożyczając zboże, ziemniaki na odrobek. Podobnie ludzie ratowali się u żydów, którzy mieli sklepy spożywcze i zawsze jakoś tak kredytowali, a później ludzie spłacali czym mogli lub odrabiali. Przeważnie na przednówku sklepikarze przywozili kaszę kukurydzianą i tym ludność przeżywała najgorszy okres.
Było bardzo dużo rodzin wielodzietnych, u których przez większą część roku chleb był nieosiągalny, a byli i tacy, u których chleb był spożywany tylko od święta. W gospodarstwach średnich chleb był stale zamknięty, tylko na śniadanie, obiad i kolację gospodyni przynosiła chleb krojąc porcję dla każdego i z powrotem chleb szedł pod zamknięcie, nie było możliwości zjedzenia chleba o dowolnej porze dnia i do syta. Wiele rodzin nie miało nawet krowy, i w tych rodzinach dzieci nie piły mleka, chyba że maślankę, którą przywozili mleczarze z mleczarni i sprzedawali ludziom nieposiadającym krów, maślanka ta była dla nich rarytasem. Natomiast, kto miał krowy to niemal całość mleka oddawał do mleczarni, a spożywał mleko odwirowane (chude). We wsi było 8 mleczarni, które odwirowywały śmietanę, a odwirowane mleko oddawano gospodarzowi. Ludzie przeważnie odżywiali się ziemniakami, jeżeli się urodziły, kapustą, fasolą, bobem. Tylko na niedzielę można było zemleć garniec pszenicy (jeżeli była) i najeść się do syta razowymi pierogami. Chleb był pieczony z mąki żyt niej zmielonej na żarnach. Do młyna dawało się mleć zboże tylko na święta Wielkanocne i Bożego Narodzenia. Z mąki zmielonej w młynie korzystali tylko bogacze. Pomimo tego, że w Uluczu była piekarnia to nie każdego było stać kupić sobie chleb czy bułkę.
Podam teraz przykładowo parę cen na towary, które wtedy obowiązywały i tak: 2-u kilogramowy chleb żytni kosztował 55 gr., mała bułka 5 gr., 1 kg cukru kosztował 1,05 zł., 1 kg. ryżu lzł., 1 kg mąki 60 gr., kilogram kiełbasy kosztował 2 zł., 20 szt. papierosów (Sportów) kosztowało 1 zł. A wiadomo, że zwykły robotnik w zimie mógł zarobię 50 gr. za jedną dniówkę (jeżeli była robota), w lecie 1 zł. Można sobie wyobrazić dzisiaj jak trudne były warunki życia. W latach przedwojennych ludzie cały czas wspominali czasy austriackie, ponieważ ludziom żyło się lepiej, bez większych przeszkód można było wyjechać do Ameryki i tam zarobić, a i na miejscu były zarobki przy zwózce drzewa z lasu, w ostateczności można było zarobić we dworze. Natomiast w latach międzywojennych sytuacja ludności była katastrofalna brak ziemi, brak jakiejkolwiek pracy, trudności w zdobyciu pieniędzy to wszystko składało się na rozgoryczenie ludności wobec władz państwa. W stosunkowo dobrej sytuacji byli bogacze tzn. ci, którzy posiadali dużo ziemi, ponieważ praca najemna była tania, a produkcja wytwarzana w gospodarstwie była na możliwym poziomie. 1 kg żywej trzody kosztował od 80 gr. do 1,20 zł. cena zboża była zależna od sezonu i tak: w jesieni 1 qw. żyta kosztował 10 zł. a pszenicy 15 zł., natomiast na wiosnę odpowiednio 15, i 20 zł. Niskie ceny kształtowały się na jajka, zimą jajko kosztowało 5 gr. a latem, 2 gr. Było tak dlatego, ponieważ jajka były produkowane przez biedotę, która jajka sprzedawała w sklepie i za nie kupowała inne produkty. Na wsi nikt jajek nie spożywał, najwyżej chłop zjadł jajka na święta Wielkanocne. Natomiast kurę można było zabić, kiedy ktoś był bardzo chory i trzeba go było ratować rosołem. Lepsze wyżywienie było, gdy obrodziły owoce, latem były czereśnie i wiśnie natomiast w jesieni ziemniaki i inne owoce. Niektórzy bogaci gospodarze też oszczędzali na czym tylko mogli, a za zaoszczędzone pieniądze kupowano ziemię, którą sprzedawali biedni ludzie niemający innego wyjścia aby zdobyć pieniądze. Nie było żadnych kas pożyczkowych, a pieniądze można było pożyczyć od wyda, który pożyczając większą sumę na zakup krowy lub konia odbierał dług w ratach różnymi sposobami i w różnych towarach. Było tak, że ludność była tak zadłużona u żydów, że przed wojną powstały sądy rozjemcze, które rozkładały spłaty kredytów na kilka lat nie zabierając pożyczkobiorcom ziemi za kredyt. Jednak ogólnie trzeba stwierdzić, że żydzi przychodzili z pomocą biednym ludziom w krytycznych sytuacjach życiowych. Społeczeństwo wsi było podzielone na klasy i tak: bogaci byli radnymi, sołtysami należeli do komitetu cerkiewnego, utrzymywali bliskie kontakty z księdzem, policją, inteligencją oraz kupcami, sprawowali władzę we wsi na wszystkich szczeblach. Sredniacy jako ludzie samowystarczalni dorabiali się na wyrzeczeniach i ograniczaniu wydatków, wszystko po to, aby każdy uciułany grosz składać do kupy i dokupić choćby kawałek ziemi. Natomiast biedacy i bezrolni pozbawieni byli wszelkich awansów społecznych. Szukali pracy za jakąkolwiek zapłatę, niektórzy trudnili się nielegalnym rybołówstwem, myślistwem, spływem drewna do Przemyśla, wyjeżdżali na sezonowe roboty do Niemiec i Łotwy. Szukali pracy u bogatych gospodarzy jako parobcy. Najmowali się do różnych prac dniówkowych u rolników, w lesie, a niektórzy imali się kradzieży. Okradali kogo się dało i jak się dało. Przeważnie przedmiotem kradzieży były kury u gospodarzy i sklepy żydowskie. Teraz opowiem jak się ubierała ludność wiejska za mojej pamięci. Otóż trzeba było zobaczyć jak w niedzielę ludzie wyszli z cerkwi w okresie letnim. Było widać jedynie biel, kobiety ubrane były w białe chustki na głowach, białe spódnice i białe bluzki. Natomiast mężczyźni ubrani byli w białe spodnie, białe surduty i białe słomiane kapelusze. Wszystkie ubrania szyte były z materiałów lnianych bielutkich jak śnieg. Tylko młodzież częściowo ubierała się kolorowo, ale w morzu bieli byli tylko kolorowymi plamkami. W latach trzydziestych młode pokolenie zaczęło masowo ubierać się w kolorowe ubrania produkowane przez przemysł. Starsi ludzie utrzymywali stary zwyczaj i ubierali się w ubiory własnej produkcji. Nowa moda wchodziła powoli: np. koszule męskie szyte były z płótna lnianego, a tylko kołnierz i przód były przyszywane z materiału fabrycznego, u kobiet natomiast górna część koszuli była z płótna fabrycznego, a dół z płótna lnianego (zgrzebnego). Chociaż powoli, ale jednak materiały fabryczne wypierały materiały własnej roboty. Zapamiętałem obuwie tzw. „chodaki”, czyli kierpce, ale zostało ono wyparte przez obuwie skórzane. Butów skórzanych używało się latem i zimą, kiedy szło się do kościoła lub do miasta, ale i tak do miasta szło się boso, a buty ubierało się przed miastem, tak samo było z powrotem. Obuwie raz zakupione służyło kilka lat, bywało i tak, że jedne buty służyły dla kilku osób: np. dzieci chodziły do szkoły w butach mamy lub taty, natomiast ci, co zostawali w domu chodzili na bosaka, pomimo że była zima. Jak się chodziło do szkoły, to tylko się czekało kiedy zginie śnieg, żeby można było chodzić boso. Chodzenie boso było tak powszechne, że ja wstydziłem się chodzić w butach, na boso chodziło się od kiedy zginął śnieg aż do samej zimy. Podam taki przykład, kiedy w 1940 roku znalazłem się z rodziną na wschodzie obok miasta Chodorowa i tam poszedłem do pracy na kolej do rozładunków wagonów, pracowałem i chodziłem do pracy boso, chociaż miałem 21 lat. Aż jakiś kierownik widząc to dał mi buty i nakazał chodzić do pracy obutym. Trzeba zaznaczyć, że tym nikt się nie wstydził tak było to powszechne. Skóra na nogach była odporna i zdrowa zaś podeszwy były wytrzymalsze i mocniejsze niż przy butach. Każdy większy czy mniejszy gospodarz siał konopie i len, z których wyrabiało się płótno na potrzeby domowe. Szyło się z niego wory, prześcieradła, wszelkiego rodzaju płachty, a czasami i bieliznę. Bez konopi i lnu żaden gospodarz nie mógł się obejść. Kobiety miały masę pracy przy tej obróbce. Trzeba było konopie i len wyciągnąć i wysuszyć, następnie moczyć w wodzie i znowu suszyć. Następnie generalne suszenie w piecach chlebowych i na piecach, w dalszej kolejności międlenie z grubsza i po raz drugi dokładnie, czesanie, kręcenie nici, zwijanie w skręty i oddawanie do tkacza. Kto we wsi był tkaczem to z nadejściem zimy miał pełno roboty. Wciągał wtedy warsztat tkacki do pierwszej dużej izby, rozkładał, montował zajmując tym całą izbę, natomiast domownicy musieli się przez całą zimę gnieździć w alkierzu. A tkacz całą zimę, dniem i nocą nabijał krosnami aż dudniło w całym budynku. Z tym stanem rzeczy musieli się pogodzić wszyscy domownicy, którzy też byli zajęci przy pomocy w tkaniu płótna. Płótno odebrane od tkacza, za które tkaczowi zapłacono, latem prano kijankami na rzece i potokach, po czym rozścielano na trawnikach na słońcu. Płótno od słońca dostawało bieli. 1 tak przez całe lato te płótna prano, rozścielano na słońcu oraz skrapiano do momentu uzyskania idealnej bieli. Jesienią i zimą kobiety miały pełne ręce roboty przy produkcji płócien konopnych i lnianych.
Teraz trochę o lecznictwie i higienie na wsi.
Otóż pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów średniowiecza. Przychodzące na świat dzieci odbierały wiejskie babki. Pierwszą położną z prawdziwego zdarzenia w Uluczu była Fikowa, która przybyła tutaj w 1938 r. Ludzie chorowali na różne choroby, nawet nie wiedzieli na jakie, jedni wyzdrowiali, inni umierali, bo tak miało być. Z usług lekarzy korzystali przeważnie Żydzi. Jeżeli któryś z żydów ciężko zachorował to przyjeżdżał do niego lekarz, ale prywatnie. Przeciętnego śmiertelnika nie było stać na lekarza, ponieważ koszt przyjazdu lekarza z Sanoka wynosił ok. 50 zł. Trafiało się, że ktoś ulegał wypadkowi to odwożono go do szpitala, ale za szpital też trzeba było płacić. Jeżeli ktoś był bardzo biedny to sporządzał tzw. stan ubóstwa i przedkładał władzom szpitala i wtedy opłatę uiszczała Kasa Wiejska. Jednak jak zapamiętałem ludzie żyli długo i nie chorowali, nie znano chorób serca lub innych chorób wewnętrznych, najwyżej trafiała się gruźlica, która była nieuleczalna. Istniała naturalna selekcja przy porodach, dzieci ze słabszym organizmem umierały natomiast te mocne i odporne przeżywały. Dla przykładu stary szpital sanocki obsługiwał powiaty: Sanocki, Brzozowski i Leski pomimo tego zawsze były w nim wolne miejsca. Mało kto korzystał z usług lekarza, ja np. nie wiedziałem, że istnieje lekarz dentysta, zęby wyrywali wiejscy wyrywacze zwani „lewarkami”. Ale zęby się rzadko psuły i nikt ich nie leczył ani nie uzupełniał. Jako zasypka dla niemowląt służyło próchno z drewna, sam je zeskrobywałem dla młodszego rodzeństwa, było to moje zadanie. Na rany natomiast przykładało się pajęczynę i przeróżne liście ziołowe. Będąc małym chłopakiem oparzyłem sobie nogę gorącą wodą. Wsadzono mnie do gnojówki, a potem nogę obsypano solą. Po takiej kuracji omało nie umarłem z bólu. Z tej opresji wyratowała mnie „poczmistrzyni”, która nogę umyła, odkaziła, posmarowała olejem i maścią. W późniejszym okresie leczyłem się chodząc z rana po rosie, te sposoby okazały się skuteczne, noga się wygoiła i nie byłem u lekarza. Najczęściej za przyczynę różnych chorób uważano „urok/”, o zadanie których, zawsze kogoś podejrzewano. Brano wówczas mocz z wodą, do którego wsypywano węgielki z drewna, w czasie tego wsypywania płyn się poruszał i syczał, a więc był to znak, że to są uroki. Tym płynem obcierano głowę, szyję, piersi i kazano siorbać w siebie, po tych czynnościach uroki były zgładzone. No, ale czasami na uroki się umierało i tak mój dziadek umarł na uroki chorując przez kilka dni. Posądzano o to pewną kobietę, że mu te uroki sprawiła. Natomiast choroby gardła leczono onucami, którymi owijano szyję. Onuce te były dostatecznie zeszkarłacone i pomagały w leczeniu. Czyraki leczono płomieniem z przędziwa. Inny sposób był przy bólach brzucha stawiano wtedy na brzuch garnek tak jak bańki. Zdarzało się, że brzuch został wessany do garnka i wtedy były kłopoty z jego uwolnieniem, wtedy rozbijano garnek i uwalniano brzuch z próżni garnka. Leczono także bańkami i puszczaniem krwi z żył. Natomiast żydzi leczyli bóle brzucha wódką. Pewnego razu ja też przeszedłem taką kurację, a było to tak. Jesienią najadłem się zleżałych gruszek tak dużo, że wystąpiły silne bóle brzucha. Bóle były tak silne, że tylałem się po podwórzu i toczyłem pianę z ust, poprostu się kończyłem. Przyleciała żydówka i wlała we mnie kilka kieliszków wódki, po jakimś czasie bóle ustąpiły, ale później znów powracały, tak i ja znów zażywałem wódki i dzięki temu uratowano mi życie. Na bóle głowy pomagało obwiązywanie głowy chustką zamoczoną w occie albo latem nakładano wielki liść łopianu. Na choroby oczu stosowano także dziegć, który rozwozili po wsiach dziegciarze, zakrapiano oczy także mlekiem karmiącej kobiety. Obce ciało, które wpadło do oka wyciągano językiem, ja też taką operację przeszedłem. Kiedyś wpadła mi do oka ość ze zboża, więc poszedłem do kobiety, która umiała usuwać takie rzeczy językiem. Kiedy wsunęła mi do oka język to tak mnie zabolało, że uciekłem z tej operacji, choć ość zawadzała mi dobrych kilka lat. Do dzisiaj pozostało mi uczulenie do oczu, gdyż nie dam nikomu sobie pozaglądać do oka. W mieszkaniach nie było podłóg tylko ubita ziemia (klepisko). Podłogi zaczęto stosować w nowych domach budowanych tuż przed samą wojną. A tak domy mieszkalne były bez podłóg. Mieszkanie zamiatano miotłą brzozową, przeważnie wtedy, gdy ktoś szedł do domu, chwytano wtedy miotłę i zamiatano wzbijając tumany kurzu. Wszelkie naczynia kuchenne były trzymane w niezamkniętych szafkach, a łyżki wisiały w łyżnikach na ścianie. W użyciu były łyżki aluminiowe, tak samo garnki gliniane, do gotowania jak i do przechowywania mleka. Dopiero później zaczęły się pokazywać garnki żeliwne i emaliowane. Żadnych większych naczyń, które by służyły do kąpania się nie było. Ludność kąpała się tylko latem w Sanie i to wystarczało do następnego lata. Dlatego z higieną osobistą nie było najlepiej. Rodziny biedne i z większą ilością dzieci nie dały rady uchronię się przed insektami (wszami). Na porządku dziennym było to, że w szkole zawsze któreś z dzieci miało insekty. Takie dziecko musiało wyjść na podwórze i tam z niego te insekty strącano. Takie dziecko przeżywało wielki wstyd, ale nie na wiele to pomagało, ponieważ w domu z higieną bywało nie wesoło. Latem największą plagą były muchy, tego się nikt nie mógł ustrzec. Much było wszędzie pełno, ponieważ stajnie były połączone razem z mieszkaniami i wszystkie muchy pchały się do mieszkania szukając jedzenia. Muchę można było znaleźć w jedzeniu, w mleku, maśle wszędzie. Całe mieszkanie było czarne od much, najgorzej miały niemowlęta, którym muchy pchały się do ust, oczu i gryzły niemiłosiernie. Niemowlęta były krępowane owijaczami, rączki przyciśnięte do ciała, nogi ściśnięte twardo tylko buzia była wystawiona na pastwę much. Nie pomagały nalepki ani żadne trucie. Chwile ulgi były wtedy, gdy gałęziami wygoniono muchy przez drzwi i okna, ale po chwili wszystko wracało do normy. Obecnie tych much nie ma tyle, chociaż zdarzają się domy, w których pod jednym dachem jest mieszkanie i część gospodarcza. Pewnie je chemia wytruła. Jednak wieś wyglądała uroczo i wspaniale, środowisko nie było skażone chemią. Ludzie byli wkomponowani w nieskazitelną przyrodę, pili czystą wodę spożywali zdrowe pożywienie (może w niedostatecznej ilości), wykonywali ciężką pracę fizyczną i byli mocni, zdrowi, wytrzymali na zimno i gorąco. Pomimo ciężkiego życia ludzie byli weseli, uśmiechnięci i pełni radości życia. Kto by dzisiaj uwierzył, że kobieta urządzając pranie pościeli i bielizny wszystko to zwarzała w tzw. zwarce gdzie zamiast proszku używano czystego popiołu, gorącej wody i gorących kamieni. Tak wyważoną bieliznę prało się w rzece, potoku lub koło studni, w zimnej wodzie. Ileż to razy wyrąbywałem otwory w lodzie żeby dostać się do wody i tam matka prała bieliznę kijanką na stołku i nigdy z prania nie zachorowała.
Do lat przedwojennych nikt na wsi nie widział żadnych maszyn ani narzędzi zmechanizowanych. Wszystkie prace wykonywane były ręcznie, nikt nie widział silnika spalinowego ani elektrycznego, nie znano żadnej kosiarki, kopaczki ani traktora. Pracowało się tak jak przed stu laty. Był cep, sierp, kosa i do pracy pociągowej koń. Trzeba zaznaczyć, że na posiadanie konia też nie każdego było stać. Ci, co go nie mieli musieli płacić za jego pracę lub odrabiać posiadaczowi konia. Stawki na te usługi kształtowały się następująco: za jednego konia dniówka wynosiła 3 zł., natomiast za parę 5 zł. Natomiast zarobek jednej osoby kształtował się następująco: za jeden dzień pracy przy żniwach od świtu do nocy stawka wynosiła od 1 do 1,50 zł., jesienią przy wykopkach od 0,5 do 1 zł., przy budowie 2 zł. Wynajęcie furmanki do Sanoka kosztowało (z jednym koniem) 2 zł. a z parą 5 zł.
Aby zdobyć jakiś zarobek furmani jeździli do pracy przy wywózce drzewa w Bieszczady, do Cisnej, Łupkowa. Na miejscu, jeżeli była jakaś wywózka to się wszyscy rzucili na tą robotę, szybko z lasu wszystko wywieźli i dalej nie było co robić. Praktykowanie kultu religijnego oraz różnych obyczajów było bardzo duże. Ludność ukraińska wyznania greckokatolickiego obchodziła święta w/g kalendarza starego, natomiast Polacy świętowali święta rzymsko-katolickie. Jak już wspominałem we wsi była duża grupa ludności żydowskiej, świętowali oni swoje święta w/g wyznania mojżeszowego. Wszyscy ze wszystkimi się zgadzali nikt nikomu nie przeszkadzał w wyznawaniu wiary. Polacy i Ukraińcy zapraszali się nawzajem na uroczystości świąteczne, zawierali mieszane małżeństwa i nikomu to nie przeszkadzało. Natomiast Żydzi mieli osobne prawa religijne i współżyli we własnym środowisku. W wyznaniu greko-kat. oprócz niedziel było 25 dni świątecznych, i tak: Bożego Narodzenia było 3 dni, Wielkanocy 3 dni, Zielone Święta 3 dni itp. W święta Bożego Narodzenia i po świętach chodzili poprzebierani kolędnicy, przedstawiając przeróżne sceny narodzenia Jezusa i śpiewając kolędy. Po kolędzie chodziło kilka grup kolędników, nawet z innych wsi. Przez ten okres dzieci miały prawdziwą frajdę i ferie, biegając po całej wsi za kolędnikami. Kolędnicy zbierali wszystko, co kto im ofiarował, przeważnie dawano garniec owsa lub pieniądze. Wieczerzę wigilijne były bardzo urozmaicone, gotowano 12 potraw, pieczono piękne strucle, do mieszkania wnoszono snop słomy rozścielając po całym mieszkaniu, na stole układano siano. Niektórzy bogaci gospodarze stroili choinki. Słoma w mieszkaniu była zabawą dla młodzieży i dzieci, wiązano się powrósłami, walano się po słomie tak, że przez kilka dni słoma została starta na proch. Na wigilię polską zapraszało się sąsiadów Ukraińców, natomiast na wigilię ruską zapraszano Polaków. Wspólnie kolędowano kolędy polskie i ruskie. W wyznaniu greko-kat. obchodzono i drugą wigilię, w przeddzień św. Jordana. Tu też gotowano wiele potraw i pieczono wiele wypieków bułkowych. Przez całą wigilię dzieci chodziły za tzw. „szczedrakami”. Dzieci pod oknami śpiewały przeróżne kolędo-szczedrówki i z domów wynoszono im różne podarki jak bułki, jajka, pieniądze. W całej wsi przez całą noc słychać było śpiewy dziatwy, która grupami przechodziła od domu do domu. 19 stycznia obchodzono uroczyście święcenie wody, na pamiątkę chrztu Jezusa w Jordanie. W przededniu święta wyrąbywano lód na rzece, miejsce do odprawiania nabożeństwa wystrajano drzewkami i kwiatami. W dniu święta wyruszała z cerkwi procesja z obrazami i chorągwiami. Tak ogromny orszak przybywał nad rzekę, gdzie ksiądz odprawiał nabożeństwo, a następnie poświęcał wodę. Wówczas ludzie rzucali się do nabierania wody do dzbanków, butelek, wiader itp. Obmywano sobie twarz i pito wodę, co miało pomóc w utrzymaniu dobrego zdrowia. Ostatnią uroczystość św. Jordana widziałem i brałem w niej udział 19 stycznia 1940 r. Ogromny orszak ludzi z wielkim nabożeństwem zbliżał się do rzeki w środku wsi, gdzie naprzeciw w budynkach dworskich stacjonowała Komenda Straży Granicznej ZSRR. Pogranicznicy widząc taką masę ludzi przerazili się i zarządzili pogotowie bojowe, lecz nie przeszkadzali w odprawianiu rytuału religijnego. Przyglądali się z zainteresowaniem ceremonii święcenia wody. Drugimi wielkimi świętami były święta Wielkanocne, które trwały trzy dni. W wielki czwartek odbywał się w Uluczu wielki jarmark, gdzie oferowano ludziom wszelkiego rodzaju kiełbasy, słoninę i przeróżne wędliny. Wtedy to Ludność Ulucza i okolicznych wiosek zaopatrywała się w wędliny na święta. Każdy gospodarz, nawet ten biedny tak się starał, aby na tym jarmarku mógł kupię sobie kilogram słoniny i kilogram taniej kiełbasy. W przededniu święta wypiekano ogromnej wielkości „paschy”. Musiał to być chleb wysoki, okrągły o średnicy 60 cm, były też mniejsze chleby. Pieczono takie ilości, aby starczyło przez całe święta dla wszystkich najeść się do syta. Bo jak już wspominałem najeść się do syta można było tylko w święta. Starsi ludzie utrzymywali ścisły post przez okres postu przedświątecznego, szczególnie ścisły był post w wielkim tygodniu przed Wielkanocą. W ogóle nie spożywano posiłków przez wielki piątek i sobotę jedzono dopiero w niedzielę rano na Wielkanoc. U nas święcono jedzenie wcześnie rano w niedzielę. Święcenie odbywało się na górze Dębnik koło starej cerkwi. Z domu szło dwoje, kobieta niosła w płachcie na plecach paschy, dużą i małą, natomiast ktoś drugi niósł koszyk wypełniony wszelkim jadłem. Po nabożeństwie i poświęceniu jedzenia ludzie rozchodzili się szybko do domów, no i zaczynało się oczekiwane spożywanie święconego jadła. Tradycją przy odprawianiu nabożeństw wielkanocnych było strzelanie z moździerzy. Przed świętami chodziły od domu do domu upoważnione osoby i zbierały datki na proch strzelniczy. No i w sobotę wieczór i niedzielę słychać było kanonadę wystrzałów z moździerzy. Natomiast nastoletni chłopcy strzelali z różnych pistoletów i kluczy, stosując proch, który zachował się gdzieś od wojny i chlorek. Inni znowu oblewali się wodą, i tak te święta obchodzono wesoło i uroczyście. Dziewczęta były zajęte pisaniem pisanek, jajka malowano w różne kolory i wzory. Pisankami obdarowywały mamy chrzestne swoich chrześniaków, a dziewczyny swoich chłopaków i narzeczonych. W ogóle święta wielkanocne przebiegały w bardzo wesołym nastroju, wystrzały z moździerzy, bicie dzwonów, śpiew ptaków sprawiały radość i wielkość tych świąt. Następnym wielkim świętem był odpust na Wniebowstąpienie tzw. „Znisinia”. Dzieciarnia od wiosny zbierała każdy grosik do skarbonek żeby mieć na odpust co kupić. Odpust był w czterdziestym dniu po Wielkanocy, w przededniu zjeżdżali się różni kramarze, zajmując cały teren pośrodku wsi. Przyjechała karuzela i przeróżne gry, nawet przyjeżdżali kupcy z towarami powszechnego użytku. Można było kupię nawet dzwony kościelne, był to wielki jarmark nie tylko dla sprzedających, ale i dla kupujących, dzieciarnia i starsi wyzbywali się ostatniego grosza, ale nie żałowano, ponieważ to był odpust i pieniądze należało stracić. Na górze Dębnik obok cerkwi odbywały się nabożeństwa i tak całe wzgórze i wieś na dole były zapełnione ludźmi, którzy przybyli z okolicznych wiosek. Pod wieczór urządzano festyn, który trwał do rana. Polacy chodzili do kościoła do Borownicy odległej od Ulucza o 7 km. Do pierwszej wojny światowej Polacy z Ulucza należeli do parafii w Mrzygłodzie. Po wojnie utworzono nową parafię w Borownicy, więc Polaków z Ulucza i Hroszówki przydzielono do tejże parafii. Pomimo że do kościoła było dość daleko to każdy, kto był Polakiem starał się chodzić do kościoła. Niektórzy Polacy chodzili do cerkwi na miejscu. Pierwszym księdzem w Borownicy był kś. Michał Gromada, który mnie chrzcił. Był to ksiądz w podeszłym wieku, więc w 1931 r. przybył młody ksiądz, który uczył mnie religii w ostatniej klasie. Był to ksiądz energiczny, a więc z miejsca zabrał się do rozbudowy kościoła. Budowano go z kamienia, sam woziłem kamienie z Ulucza do Borownicy i pracowałem przy pomocy murarzom. Tenże ksiądz Julian Bąk podczas kolędy chodził po ukraińskich wioskach szukając Polaków. Często rodziny były małżeństwami mieszanymi gr-kat. i rzym-kat., więc na tym tle było wiele nieporozumień i niepotrzebnych kłótni. Ale ksiądz nie ustawał w poszukiwaniu dusz polskich, pomimo nieprzychylnego stanowiska rodzin ukraińskich zaprowadzono dotąd niepraktykowane uroczystości pierwszo- komunijne. Zaczęto obchodzić święto З-go maja na wzgórzach borownickich. Pobudowano w Borownicy Dom Ludowy, uaktywniła się młodzież. Powstały zespoły kulturalne dające przedstawienia nawet w okolicznych wioskach. Powstał Związek Strzelecki, do którego należało 40 chłopców z Borownicy i 10 z Ulucza. Miałem 14 lat, kiedy zapisałem się do Strzelców, brałem udział w różnych ćwiczeniach. Przez parę lat brałem udział przy straży grobowej na Święta Wielkanocne. Trzeba zaznaczyć, że Związek Strzelecki otworzył swoją świetlicę w Uluczu. Tenże ksiądz potrafił rozbudzić tak silny patriotyzm u Polaków, który rozwijał się coraz bardziej aż do wybuchu wojny.
Ludność żydowska mieszkająca wśród ludności ukraińskiej i polskiej zajmowała się przeważnie handlem i usługami, takimi jak szewstwo, krawiectwo i inne. Było kilka rodzin, które posiadały gospodarstwa rolne. Żydzi posiadali kilkanaście sklepów i magazynów. Posiadali towary mieszane, jak i nawozy sztuczne oraz materiały budowlane. W posiadaniu Żydów były piekarnie, rzeźnie i restauracje, wszystko można było kupię i sprzedać we wsi na miejscu. Żydzi nie kupowali tylko trzody chlewnej, natomiast poza tym kupowali wszystko, jak mawiano nawet plewy. Wszystko można było kupię na kredyt, a następnie spłacać na raty. Trzeba nadmienić, że Żydzi dawali możliwość zarobkowania dla wielu ludzi. Ludzie zatrudniali się przy pracach polowych, wyjazdach furmankami po towar do Sanoka, skupowali nielegalnie złowione ryby w Sanie i inne. Kupowali od dziedzica pewną ilość drzewa w lesie, które trzeba było wywieźć, a następnie spławić Sanem do Przemyśla, przy tym też można było zarobić. Społeczność żydowska wrosła w społeczeństwo polskie-ukraińskie i tworzyła z nimi jedną całość.
Dniem świętym dla Żydów była sobota, która była bezwzględnie przestrzegana. Poprzebierani w rytualne stroje szli tłumnie do synagogi na modlitwy. Wszyscy, kobiety i mężczyźni ubrani byli na kolor czarny, wyróżniali się mężczyźni, którzy mieli na głowach tzw. „sabaszówki” i wzbudzali w dzieciach strach. Oprócz synagogi w poszczególnych częściach wsi były domy modlitewne, w prywatnych posiadłościach. Tam schodzili się sami mężczyźni na modlitwy w piątek wieczór. Taki dom był koło naszego, jak przyszedł piątek wieczór to był taki wrzask modłów, że echo leciało na pół wsi. Obchodzili różne święta doroczne, takie jak pascha czy kuczki. Szczególnie uwidaczniało się święto kuczek, koło każdego domu był zbudowany taki szałas pokryty szczeciną, w którym był stół i krzesło. Kuczka ta była przy oknie i tam przez kilka dni mężczyźni spożywali jedzenie podawane im przez okno. Chłopcy w tych kuczkach Żydom bardzo dokuczali, rzucając do nich kamieniami i przeszkadzając w czasie spożywania jadła. Jednym z bardziej nieprzyjemnych widowisk było chodzenie biednych ludzi za proszonym chlebem. Chodzili mężczyźni, kobiety, starcy, kaleki, i tę masę ludzi utrzymywało społeczeństwo wsi. Tak zwane „dziady” chodzili od domu do domu modląc się i każdy dawał co miał, a to: kawałek chleba, jajko, parę groszy, parę ziemniaków lub jakiegoś łacha. Czasami dawano tylko zjeść, a w wielu wypadkach zamykano przed żebrakami drzwi. Bogaci ludzie, przeważnie nie chcieli przyjmować dziadów do domów. Tacy ludzie szli od wioski do wioski, spali u ludzi, jedli i tak prowadzili swoje życie. Zimą to niemal w każdy dzień przyszedł ktoś za proszonym chlebem, i każdemu trzeba było coś dać. Nie było żadnej opieki ze strony państwa i człowiek bez żadnych środków do życia musiał iść za proszonym chlebem. A jak nie poszedł to zginął na miejscu. Na każdym odpuście czy jarmarku pełno było kalek i ułomnych wołających o pomoc. Było ich też dużo w miastach, siadali pod kościołami i tam modląc się i śpiewając zbierali datki na środki do życia. Od czasu do czasu do wsi na wyznaczone miejsce przyjeżdżali Cyganie. Swoje tabory rozkładali przy rzece Borowniczce na pastwiskach pod lasem. 1 stamtąd grupami rozchodzili się po wsi za sianem dla koni i jedzeniem. Cyganki wróżyły, wyjawiały lub oddalały czary i mamony, za co otrzymywały nieraz sute wynagrodzenie. Bywały też i kradzieże, jak Cyganie byli we wsi to trzeba było domu pilnować i zamykać, ponieważ Cyganie nie przebierali w środkach, aby zdobyć pożywienie. Postoje Cyganów trwały nieraz jeden, dwa lub trzy tygodnie, zależało czy z danej wioski wyciągi już swój haracz. Jeżeli już się ludziom uprzykrzyli to policja przepędzała ich do następnej wioski. Taki tabor liczył nieraz i 20 wozów, pokrytych budami, które chroniły przed opadami atmosferycznymi. Niektórzy Cyganie mieli swoich znajomych gospodarzy i u nich przebywali. Handlowali końmi, uprzężą i innymi rzeczami. Wśród Cyganów byli też i ludzie bogaci, których było stać na kupienie sobie żywności. Przez cały czas pobytu Cyganów we wsi pełno ich było wszędzie, Cyganki nosiły dzieci w chustach na plecach i zajmowały się przede wszystkim wróżeniem. W okresie przedwojennym ludzie twardo wierzyli w różne czary, których trzeba było się pozbyć. A przede wszystkim wyszukać gdzie są, wskazać skąd pochodzą, a potem zanieść w oznaczone miejsce i oznaczonym czasie, a to mogli zrobię tylko Cyganie. Po odjeździe Cyganów wybuchały we wsi kłótnie między sąsiadami o podsuwanie czarów. Padały oskarżenia, gniew i nienawiść, a wszystko przez tych Cyganów, którzy te czary przywozili i zabierali z sobą dalej.
Teraz opowiem o uroczystościach i obrzędach związanych z narodzeniem dziecka i weselach.
Przy narodzinach dziecka towarzyszyła tzw. „babka” lub „kriżmade”, która odbierała poród. Jedną z takich „babek” była moja babka, która była ciągle poza domem, w terenie. Po odebraniu dziecka taka babka musiała nauczyć młodą matkę powijania, karmienia piersią itp. Przez pierwszy tydzień do karmienia dziecka szukało się „mamki” kobiety, która karmiła dziecko piersią. Taka kobieta przychodziła o dokładnie wyznaczonej porze przez kilka dni karmię dziecko. Zadaniem babki było powiadomienie kumotrów (chrzestnych), w zwyczaju było powoływanie dwoje starszych chrzestnych i w zależności nawet do 30 kumotrów. Na moje urodziny i mojego rodzeństwa było 25 par chrzestnych. Podczas chrzcin babka była obecna na uroczystościach i zbierała datki dla siebie i dla nowo narodzonego. Każdy starał się, aby takie chrzciny wyprawię, żeby się nie powstydzić przed opinią publiczną. Drugą uroczystością było wesele. Przeważnie bogaci gospodarze spotykając się w karczmach planowali pożenić swoje dzieci. Wskazywali swoim córkom i synom gdzie i z kim mają się żenię, i to były decyzje nieodwołalne. Nieraz było wiele nieporozumień i kłopotów z takimi narzeczeństwami Biedni żenili się natomiast w/g własnych upodobań i własnych uczuć. Odbywały się zaręczyny: tzw. „zaloty”, na tych zalotach targowano się o majątek, posag i inne rzeczy. Jeżeli natomiast nie dochodziło do porozumienia, to rozchodzono się z niczym, pomimo tego, że młodzi byli zakochani, musieli się rozstać z powodu nie dojścia do porozumienia między rodzicami. Jeżeli doszło do porozumienia na zalotach między rodzicami to trzeba było uzgodnić z proboszczem na plebani w sprawie pacierzy, zapowiedzi i daty ślubu, za który trzeba było zapłacić. Panna młoda wybierała sobie starszą drużkę, i obydwie ubrane w piękne stroje, w których odznaczały się kolorowe wstążki od głowy do samej ziemi, chodziły po wsi od domu do domu, a nawet po innych wioskach na tzw. „miodki”. Takie młódki przychodziły do domu i kłaniając się prosiły o błogosławieństwo, w rękach miały ładne koszyki i tam dawano im przeróżne podarki, co kto miał, a to jajka, pieniądze i inne rzeczy. Rodzina dawała w prezencie pieniądze. Podczas ich obchodów chłopaki uciekali przed nimi, gdzie kto mógł, aby nie zostać wycałowanym przez nie. Jeżeli już kogoś dorwały to go dobrze obcałowały. Po obejściu takiej wioski panna młoda zawsze sobie nazbierała na swoje potrzeby trochę pieniędzy i innych rzeczy. Natomiast wesele trwało co najmniej dwa dni. W pierwszym dniu wieczorem orkiestra przychodziła do pana młodego, gdzie zbierali się też drużbowie i tak orkiestra wraz z drużbami obchodziła domostwa, starszej drużki, starosty i starościny wesela, wracając w nocy do domu pana młodego gdzie orkiestra nocowała. W drugim dniu rano rozpoczynało się wesele u pana młodego gdzie schodzili się zaproszeni goście. Po czym cały orszak ruszał do panny młodej, gdzie powiększał się o gości zaproszonych przez pannę młodą. Po krótkim ugoszczeniu i wygłoszeniu przemówień przez pana starostę oraz udzieleniu błogosławieństwa młodym przez rodziców obojga młodych. Orszak weselny wyruszał do cerkwi, na przedzie drużbowie nieśli wielki chleb ubrany i przestrojony przeróżnymi ozdobami, zwany „kurowajem”. Orkiestra grała marsze weselne przez całą drogę przemarszu wesela. Po ślubie orszak zatrzymywał się czasowo w karczmie, gdzie goście weselni dobrze się wytańcowali. Później ruszano do panny młodej, gdzie rozpoczynała się gościna weselna dla wszystkich gości. Orkiestra przygrywała gościom do ich przyśpiewek. Po ugoszczeniu się wyruszano do pana młodego, gdzie z wielką uroczystością przeprowadzano pannę młodą. Wraz z wyprowadzeniem panny młodej, drużbowie zabierali wszystko co się dało i co im wpadło w ręce. Skrzynie, odzież, pierzyny, sprzęty do gospodarstwa, co się wtedy dało zabrać to wszystko stawało się własnością panny młodej. Robili to drużbowie nie przebierając w środkach, po takich wyprowadzinach dom pozostawał jak po spaleniu, że, jak kto wyda córkę za mąż to tak jak by się spalił. Po przybyciu orszaku weselnego do pana młodego rozpoczynał się dalszy ciąg wesela, które trwało do rana. W nocy odbywały się oczepiny panny młodej, w tym czasie starsza drużka prosiła każdego z gości do krótkiego tańca. W czasie tego tańca każdy z gości dawał datek dla pary młodej. Po oczepinach goście bawili się tańcząc i śpiewając do samego rana. Niekiedy gościna przeciągała się na trzeci dzień, ale już bez orkiestry. No, a w następną niedzielę obowiązkowo odbywały się poprawiny wesela. Tak pokrótce wyglądał obrządek weselny na wsi. Natomiast wesela żydowskie odbywały się bez hucznej oprawy. Były też gościny z udziałem rodzin żydowskich i znajomych. Grała orkiestra i to przeważnie orkiestra dobra zazwyczaj był to zespół z Lisznej. Ślubu młodym dawał duchowny żydowski pod baldachimem i po tej ceremonii stawali się małżeństwem. Chcę dodać, że w czasie wesela czy to chrześcijańskiego czy to żydowskiego pod oknami domu i w sieni pełno było młodzieży i starszych, którzy oglądali przebieg wesela. Pod oknami śpiewano różne piosenki, zawsze ktoś wyniósł wódkę i przekąskę na zewnątrz i tym samym wesele rozszerzało się na zewnątrz domu. Popularnym jadłem na weselu był chleb, suchy ser, pierogi, barszcz i mięsne zrazy, u Żydów były przecudne placki, ciastka i inne specjały. Dzieciarnia sąsiadów tłoczyła się po kątach i koło pieca, aby tylko popatrzeć na ten ruch weselny i otrzymać od któregoś z gości jakiś kawałek chleba z serem lub coś innego.
Obrzędy pogrzebowe.
Ludność ukraińska chowała się na cmentarzu Dębnik wokół cerkwi, tam też chowano Polaków, którzy nie chcieli być chowani na cmentarzu parafialnym w Borownicy. Biedni Polacy chowani byli w Borownicy, ponieważ gdy Polak chciał być pochowany w Kluczu to rodzina musiała opłacić dwóch księży, polskiego jak i ukraińskiego, którzy brali wspólnie udział w pogrzebie. Pogrzeb odbywał się bardzo uroczyście, na czele konduktu pogrzebowego w powozie jechał ksiądz oraz chorągwie. Zmarły był niesiony na ramionach ludzi w specjalnej lektyce. Przez całą drogę konduktu dzwoniły wszystkie dzwony na dzwonnicy Dębnika. Biedni natomiast wiezieni byli na furmance, tylko ksiądz wyjeżdżał na cmentarz w celu dokonania pochówku, bo to mniej kosztowało. Żydzi chowani byli na cmentarzu żydowskim w Tyrawie Wołoskiej. Tam był do tego upoważniony człowiek, który się tym zajmował. Chcę nadmienić, że trumny nikt nie kupował, a każdy starał się mieć suche deski na trumnę. Trumny robił zwykły stolarz, zbijając cztery deski i to było wszystko. Na cmentarzu mało, kto ustawiał trwałe pomniki, dla upamiętnienia gdzie, kto został pochowany ustawiano drewniany krzyż lub sadzono drzewko. Przeważnie nie było nic, przez pierwszych kilka lat pamiętało się gdzie, kto leży, potem ślad ginął i nie wiedziało się, kto gdzie leży. Chyba, że ktoś przyjechał z Ameryki lub przysłał pieniądze to stawiano pomnik cmentarny. Bardzo przestrzegano rygorów testamentu. Każdy z rodzeństwa chciał coś otrzymać od umierającego rodzica. Ale rodzic wiedział, które z dzieci było najlepsze dla niego i temu dawał najwięcej. Kiedy rodzice byli już w podeszłym wieku to dzieci starały się być dla nich bardzo dobrzy aby rodzice zwrócili większą uwagę na nich przy sporządzaniu testamentu. Ostatni sporządzony testament był ważny i nie mógł być unieważniony. Ludzie w podeszłym wieku, którzy posiadali majątek byli bardzo szanowani przez swoje dzieci, jeżeli natomiast nie mieli dzieci to opiekowali się nimi dalsi krewni w nadziei otrzymania spadku.
Oświata i kultura
W 1925 roku zacząłem uczęszczać do 1-szej klasy szkoły podstawowej. Naukę rozpoczynałem w starej szkole, która się mieściła w drugiej części wioski. Chodziło się do szkoły skrótami, ścieżkami, przez podwórza gospodarzy, którzy nas przeganiali za chodzenie przez ich posiadłości. Musiałem do szkoły pokonywać odległość 4 km., do pierwszej klasy uczęszczało 80-cioro dzieci. Uczęszczanie do szkoły było obowiązkowe, ale niektórzy chodzili do kierownika i prosili aby im dziecko zwolnił z tego obowiązku. I kierownik takowe zwolnienie dawał, z czego takie dziecko się cieszyło, że nie musi chodzić do szkoły i ma z nauką spokój. Tym sposobem wiele młodzieży było analfabetami, nieumiejącymi czytać ani pisać. W tamtych latach był w naszej wiosce taki „bakałarz” zwany Tomko (Tomasz Czarniecki). Był człowiekiem starszym i zniedołężniałym, ale posiadał wiedzę i zdolność uczenia innych. Niektórzy gospodarze mający dzieci w wieku szkolnym zawierali z tymże Tomkiem umowę, i tenże Tomko przychodził do domu i uczył dzieci czytać, pisać i rachować. W ten sposób chodząc po domach uczył dzieci, które nie chodziły do szkoły. Ale pod koniec roku szkolnego zabierał dzieci, które uczył do egzaminu do szkoły, tam kierownictwo przeprowadzało egzamin i zaliczało dziecko do następnej klasy. Takie uczenie Tomka było ważne i uznawane. W dalszych klasach uczniowie ci chodzili do szkoły ogólnej, którą kończyli. W Uluczu była szkoła 6-cio oddziałowa. Jak zacząłem uczęszczać do szkoły to było dwóch nauczycieli, Michał Doda i Eugenia Mulakowa, później doszła trzecia siła. Uczono w trzech klasach od 50 do 80 dzieci w każdej. Uczono wszystkiego bardzo dokładnie i zrozumiale, niektóre dzieci uczyły się celująco i mogły być z nich ludzie uczeni, gdyby rodziców stać było na dalszą naukę. Byli bogaci gospodarze, którzy swoje dzieci wysyłali do szkoły średniej, ale nikt jej nie skończył z powodu nie dania rady przez rodziców w opłatach za naukę. Z chwilą rozpoczęcia nauki w gimnazjum trzeba było opłacić czesne w wysokości 200 zł., a miesięczny koszt utrzymania i opłat wynosił ponad 50 zł. Kogo było stać na wydawanie takich sum. W czasach przedwojennych na tak dużą wieś nikt do szkoły średniej nie poszedł. Nawet nauka zawodu też dużo kosztowała, i mało kto mógł dostąpić zaszczytu wyuczenia się zawodu. Miałem wielką chęć pójść uczyć się zawodu, nawet miałem już wszystko załatwione, lecz jako najstarszy z rodzeństwa musiałem robię na gospodarce. Od najmłodszych lat chodziłem do szkoły, pasałem bydło i pomagałem rodzicom w pracy na polu. Nauka w klasach wyższych rozpoczynała się o godz 10, więc z rana musiałem wygonię bydło na pastwisko i je napaść. Potem przyganiałem bydło do domu i szybko biegłem do szkoły, po przyjściu ze szkoły znowu pasienie bydła do wieczora i tak przez całe lato, do późnej jesieni. Do szkoły chodziło się boso jak tylko śnieg zginął, obute chodziły dzieci inteligencji i żydowskie. W szkole była dyscyplina, długi kij trzcinowy był pomocą w jej utrzymaniu. Za jakieś przewinienia bito dzieci po tyłku, dłoniach, a czasem gdzie popadło. Trzeba się było uczyć po rusku i po polsku, tak samo ważna była nauka religii jak i chodzenie w każdą niedzielę do kościoła i cerkwi. Praca nauczycieli była ciężka i odpowiedzialna, często niespodziewanie przyjeżdżał inspektor, który wypytywał uczniów w celu sprawdzenia ich wiedzy i postępów w nauce. Nauczyciele byli narodowości ukraińskiej, ale pięknie uczyli dzieci historii polskiej i patriotyzmu oraz zapoznawali wychowanków z literaturą polską i ukraińską. Dla wzbogacenia wiadomości wypożyczano różne książki z biblioteki szkolnej. Dzieci chodząc daleko do szkoły brały ze sobą posiłki na drugie śniadanie. Przynoszono chleb, placki, pieczony bób, suchą marchew, suszone jabłka, gruszki, a biedni to nawet pieczone ziemianki i tym dzieci posilały się w czasie przerw w nauce. Bogaci kupowali sobie bułki w sklepie. Pierwszą klasę rozpoczynałem z tabliczką grafitową i rysikiem. Młodzież uczęszczająca do szkoły podstawowej poza nauką musiała pracować w gospodarstwie pomagając rodzicom. Trzeba było pracować w polu, bawię młodsze rodzeństwo, paść bydło, mleć zboże na żarnach, rąbać drewno na opał i rżnąć słomę na sieczkę, przynieść wody do domu, a w zimie napoić bydło. Na naukę w domu nie było czasu. W latach trzydziestych, żadnej świetlicy czy domu ludowego we wsi nie było. Nie było żadnych zespołów artystycznych ani biblioteki, jedyną rozrywką w niedzielę i święta było pójście do kościoła czy cerkwi, tam się pomodlono, pośpiewano, porozmawiano z ludźmi i posłuchano sołtysa, który ogłaszał zarządzenia władz państwowych i terenowych. Latem, wieczorami chłopcy i dziewczęta wychodzili na drogę, gdzie się spotykano, śpiewano różne piosenki, opowiadano sobie dowcipy i śmiano się z nich. Bogatsi gospodarze zachodzili do karczmy i tam spędzali czas przy kieliszku. Prasę prenumerowała inteligencja i można było kupię gazetę u listonosza. W 1928 roku zamontowano pierwsze radio na słuchawki w szkole u kierownika. Osobiście przy tym robiłem, kopiąc dół na uziemienie, był to kawałek blachy ocynkowanej zakopanej w ziemi, do której był podłączony drut uziemiający. Potem postawiono wysoką żerdź na antenę i podłączono antenę do aparatu, który miał kilka słuchawek. Po podłączeniu radia kierownik dał nam posłuchać, tak się złożyło, że usłyszałem hejnał z Wieży Mariackiej w Krakowie. To było duże przeżycie posłuchać radia, zakładało się słuchawki na uszy i słyszało się głos z daleka. Aparatów głośnikowych nie było.
Radia głośnikowe pojawiły się w latach trzydziestych, ale te rzeczy były bardzo drogie. Takie radio kosztowało 150 – 200 zł. Przez miesiąc maj odprawiano majówki, przy przydrożnych kapliczkach śpiewano pobożne pieśni. Natomiast w zimowe wieczory, młodzież schodziła się w takich domach gdzie było dużo dziewcząt i gdzie nie było gospodarza. Tam przesiadywano do późnych godzin nocnych, opowiadając sobie dowcipy, śpiewając piosenki. Pracy zarobkowej nie było, a więc trzeba było jakoś czas wolny spędzać. Zimą kobiety miały robotę przy przędzeniu przędziwa, pracach w obejściu i przy kuchni. Gospodarze schodzili się do trafiki {sklep gdzie sprzedawano tytoń). Były trafiki specjalne, ale były też i w sklepach u Żydów, tam schodzili się chłopi, kupowali i palili tytoń samo krajny z prasówki. Częstowano się wzajemnie, gdyż byli i tacy, co nie mieli, za co kupić, a tam zawsze ktoś poczęstował papierosem. Rozmawiano o przeróżnych wydarzeniach z okresu 1-szej wojny światowej, o różnych czarach, strachach, i o polityce w kraju i za granicą. Przeważnie chwalono czasy cesarstwa austro-węgierskiego i cesarza Franciszka Józefa I. Opowiadano jak to wyrżnięto panów w Galicji, którzy nie chcieli znieść pańszczyzny. Podczas rzezi galicyjskiej panowie z Ulucza uciekli, natomiast w Uluczu uśmiercono panów z okolicznych majątków, jak Żochatyna, Lipy, Jawornika i innych. Bardzo ich poniżano i torturowano, kazano im pić gnojówkę i jeść piasek, a potem ich pozabijano. W panoramę wsi wkomponowana jest rzeka San, która opływa wioskę szerokim półkolem. W tym półkolu nad rzeką jest ogromna równina (błonie), z bardzo dobrymi polami. Rzeka San latem służyła jako łaźnia, w niej się kąpano, prano bieliznę, moczono płótna i konopie. Ale San bywał też i przyczyną wielkich katastrof, od czasu do czasu podczas wielkich opadów deszczu San wylewał i niszczył wszystkie plony doszczętnie. W takim czasie, gdy ktoś miał tylko pole na błoniach to zostawał dziadem. Za moich czasów ostatni taki wylew był w roku 1942. Życie polityczne społeczeństwa Ulucza, wsi w 90% narodowości ukraińskiej do czasów drugiej połowy XIX wieku było mało świadome swojej tożsamości narodowej. Dopiero autonomia, dana przez władzę austro-węgierską dla ludzi zamieszkujących Galicję i literatura Szewczenki spowodowała to, że Rusini galicyjscy zaczęli się utożsamiać z narodem ukraińskim. Założono ogólnonarodową organizację „Proświtę”, która budziła ducha narodowego. Proświta organizowała domy ludowe tzw. czytelnie, kółka rolnicze, kasy pożyczkowe, organizacje młodzieżowe np. „Sokoły” i wydawała czasopisma kulturalno-oświatowe. Dzięki Proświcie naród ruski uświadomił sobie, że jest narodem ukraińskim. Taka czytelnia Proświty powstała też i w Uluczu z początkiem XX wieku, do której uczęszczali i zapisywali się na członków, gospodarze ukraińscy. Młodzież natomiast była skupiona w organizacji Sokoły. W tym czasie powstała i druga organizacja moskalofilska dzięki agitatorom rosyjskim, która miała na celu przyłączenie terenów wschodnio-galicyjskich do Rosji. Taka organizacja moskalofilska powstała w Uluczu, należała do niej inteligencja rusińska, nauczyciele, ksiądz i niektórzy bogaci gospodarze. W ten sposób powstał wśród ludności rozłam i powstały dwie organizacje, ukraińska Proświta i pro ruska Moskalofilska. Ludność polska i żydowska nie miała żadnych organizacji politycznych. Wojna w 1914 roku wybuchła niespodziewanie. Przed jej wybuchem nie wolno było mówię o wojnie, ponieważ ta sprawa była tajemnicą. 1 VIII 1914 wojna, powszechna mobilizacja, na wojnę odeszło około 150-ciu mężczyzn. Pierwsza mobilizacja i następne odbyły się w sposób zorganizowany i nikogo nie pominięto. Powołano do taborów konie i furmanów, którzy wozili na front sprzęt wojenny. Nałożono na Ludność kontyngenty zbożowe, nastały ciężkie czasy, których nikt nie przewidział. Zaczęły przychodzić pierwsze zawiadomienia o poległych na wojnie zmobilizowanych żołnierzach. Już są pierwsze wdowy, sieroty, kaleki. Rozpoczęło się wycofywanie armii austro- węgierskiej, oskarżono moskalofilów o współpracę z Rosjanami i nastąpiły aresztowania członków tej organizacji. Aresztowano księdza greko-kat., kierownika szkoły i 20 innych gospodarzy. Aresztowanych wywieziono do obozu Tallerrhof w Austrii. Niewielu z nich powróciło, inni zginęli. Ci, co wrócili opowiadali o okropnościach, jakie tam przeżyli. Opowiadali o kąpielach w lodowatej wodzie, staniu nago na mrozie, jedzeniu potraw zmieszanych z piaskiem itp. Późną jesienią 1914 roku do Ulucza wkraczają wojska rosyjskie, uważające się za wyzwolicieli ludu ruskiego z pod jarzma austriackiego. Do stacji Sanok nadeszły transporty żywności z Rosji dla ludności cywilnej. Powiadomiona Ludność wsi ruskich jedzie na stację furmankami po żywność, tam funkcjonariusze rosyjscy wydają w 50-cio kilogramowych workach, cukier, mąkę, kasze, suchary i inne. Ludność się cieszy i jest zadowolona, ale niektórzy nie chcą brać żywności przewidując zmianę władzy i boją się represji ze strony Austriaków. Wojska rosyjskie są dobrze zaopatrzone w żywność, kuchnie polowe gotują i wydają w dostatecznej ilości mięso, kasze i inne. Z tych kuchni korzysta też Ludność cywilna zagłodzona i zabiedowana przez wojnę. Wojska rosyjskie posuwają się w Karpaty mając na celu zajęcie Węgier i Austrii.
Nastaje rok 1915 Rosjanie pobici w Karpatach cofają się na wschód. Ich straty musiały być ogromne, ponieważ gdy się porównało ich ilość, jaka szła w Karpaty, szli bez przerwy 2 tygodnie, a wracali prawie pojedynczo i w nieładzie, np. w Uluczu w ogrodach dworskich Prusacy okrążyli oddział Kozaków i tam ich wycięli do nogi. Już ja pamiętam, gdy po latach odkopywano zwłoki to wyciągano zachowane części oporządzenia, ostrogi, sprzączki i inne rzeczy. Powtórnie nastały ciężkie czasy wojenne, pobór młodych chłopaków do wojska, rekwizycje płodów rolnych, powroty inwalidów wojennych do domów. Ale najstraszniejszą rzeczą była epidemia cholery, która zbierała straszne żniwo śmierci. Dzień w dzień chowano umarłych, powstały osobne cmentarze, na których chowano zmarłych na cholerę. Takie cmentarze powstały w każdej wsi i są widoczne do dzisiaj. Tak wyglądało dzieło wojny, która dotknęła wszystkich i wszystkiego. Po latach wojny okazało się, co przyniosła ludziom, z Ulucza, a to 30 zabitych, 20 rannych, 150 zajętych do niewoli rosyjskiej. Ci, którzy dostali się do niewoli, przeżyli wojnę w dość dobrych warunkach pracując u bogatych gospodarzy na Syberii. Mieli tam dość wolności i wyżywienia, jak zwykle u bogatych gospodarzy, którzy nie żałowali jedzenia dla swoich robotników (jeńców wojennych). Mój ojciec został powołany do wojska w pierwszej mobilizacji.
Został wcielony do 18 pułku piechoty w Przemyślu. Dowódcą pułku był płk Jarosz. Nowo sformowany pułk został przeniesiony w Karpaty i został skierowany na front w rejonie miasta Limanowa. Tam w bitwie z Rosjanami ojciec został dwukrotnie ranny, raz podczas szturmu na bagnety otrzymał pchnięcie bagnetem w rękę i zaraz potem został ugodzony odłamkiem szrapnela w ramię. Na odcinku działań 18 pułku walczyli legioniści polscy, z opowiadań ojca wynikało, że w wojsku austriackim większość stanowili Polacy i legioniści Piłusudskiego, a jeszcze do tego do niewoli dostali się żołnierze rosyjscy, którzy też byli Polakami. Oto była bratobójcza wojna. Po rocznym pobycie w szpitalach w Austrii ojciec powrócił do domu jako inwalida. W domu natomiast ruina, ponieważ ojczym też został zabrany do taborów, po rocznym pobycie powrócił bez koni i wozu. Z początkiem 1919 roku zaczęli powracać do domu mężczyźni, którzy przeżyli tę wojnę. Rozpoczął się normalny pokojowy tryb życia, ale żeby się zagoiły rany wojenne trzeba było czekać kilka lat. Po wojnie działacze Proświty z Ulucza chcąc się połączyć z Republiką Ukraińską, która powstała na wschodzie Galicji utworzyli ukraińską władzę terenową. Granica między Republiką Ukraińską przebiegała od Przemyśla przez Dobromil, Chyrów. Przywódcami ruchu ukraińskiego byli synowie księdza grk-kat. Utworzono policję ukraińską, organa administracji terenowej i inne. W połowie 1919 roku przybył do Ulucza oddział polskich żołnierzy, którzy zakwaterowali się u Polaków zamieszkałych w środku wsi i okopując się w miejscach strategicznych z bronią maszynową. Władza terenowa chcąc się umocnię dała znać do okolicznych wiosek, i poprosiła o pomoc w zlikwidowaniu polskiego oddziału. Pewnego dnia ruszyli na pomoc mężczyźni ze wsi Dobra, Brzeżawa, Lipa i innych, niosąc broń palną i narzędzia gospodarcze jak kosy, widły, drągi. Razem z Uluczanami zaczęli okrążać polskich żołnierzy i wzywać ich do poddania się. Żołnierze otworzyli ogień do okrążających, na postrach to poskutkowało. Naród rzucił się do ucieczki, w czasie ucieczki i zamieszania zabitych zostało dwóch ludzi jeden chłopak z Ulucza Charydczak, a drugi gimnazjalista Sroka z Dobrej. Po rozproszeniu napastników zaczęły się aresztowania przywódców i działaczy Ukraińskiego Ruchu Wyzwoleńczego. W późniejszym czasie na prośbę Polaków mieszkańców Ulucza aresztowanych zwolniono. Natomiast główni przywódcy, synowie księdza uciekli za granicę do Czechosłowacji i tam pozostali. Od tego czasu we wsi zaprowadzono władzę polską. Nastał spokój i wzajemne współżycie między ludnością polską i ukraińską. Utworzono posterunek Policji Państwowej i rozpoczęła działalność szkoła podstawowa. Zakazano działalności organizacji Proświta. Od 1933 roku wznowiono działalność organizacji kulturalno-oświatowej Proświta, u jednego z gospodarzy Poliwka założono w domu czytelnię. W cerkwi założono duży chór o zabarwieniu patriotycznym. Założycielem i motorem napędowym tego ruchu był trzeci syn księdza Roman, który ukończył studia we Lwowie. Założono zespół artystyczny, który wystawiał przedstawienia i dawał koncerty w Uluczu, a później i po innych okolicznych wioskach ukraińskich, występował nawet w Sanoku. Do czytelni przychodziła ukraińska prasa i założono bibliotekę. Dawne kółko sklepowe
przekształcono w Kooperatywę i dwie filie Kooperatywy. Aby wzmocnię finansowo Kooperatywę Ludność dokonywała zakupów tylko w swoich Kooperatywach i ich filiach. Założono trzy mleczarnie ukraińskie, gdzie śmietanę oddawano do zakładu mleczarskiego w Wołodziu. Młodzież ubierała się w stroje ukraińskie, aby w ten sposób demonstrować przynależność do tradycji ukraińskiej. Masowo powstawały nowe patriotyczne piosenki ukraińskie, śpiewano je wszędzie, w czytelni, na weselach, przyjęciach, a nawet podczas pasienia bydła na pastwisku. Wprowadzono teksty patriotyczne do kolęd. Młodzież kosztem ciężkiej pracy pobudowała w niedostępnym miejscu stadion sportowy. Rozpoczęto starania o zdobycie placu pod budowę domu ludowego, Władza polska nieprzychylnym okiem patrzyła na te poczynania i utrudniała zdobycie takiego placu. Nie dano pozwolenia na budowanie takiego domu na gruntach wiejskich, ale Ludność ukraińska kupiła za własne pieniądze od jednego gospodarza Polańskiego kawałek gruntu na zboczu góry Dębnik. Ludzie natychmiast przystąpili do plantowania tego placu. Kosztowało to dużo pracy, aby na stoku wzgórza zrobię plac pod budowę domu ludowego, a jednak zrobiono. Przygotowano materiały budowlane, ale w dalszym ciągu nie uzyskano zezwolenia na budowę. Przygotowany plac i materiały budowlane zastał wybuch 2- giej wojny. W międzyczasie powstały podziemne i nielegalne organizacje ukraińskie jak OUN, UNDO, wychodziła nielegalna prasa taka jak gazeta Surma, którą jak się okazało po wybuch wojny rozprowadzał po ukraińskich wioskach zbieracz starych łachów tzw. „łacharz”. Nawet miałem okazję czytać taką gazetę, pomimo tego, że na miejscu była policja nie potrafiono wykryć takich pism. Policja i władze bezpieczeństwa nie potrafiły wykryję i rozpracować siatek organizacji podziemnych. Od czasu do czasu następowały aresztowania niektórych członków organizacji podziemnej, których osadzano w Berezie, ale z braku przekonywujących dowodów nie zapadały wyroki skazujące i wypuszczano ich na wolność. W okresie bujnego rozwoju nacjonalistycznych organizacji ukraińskich, władze polskie postanowiły wyjść na przeciw ruchowi ukraińskiemu, organizując świetlicę polską i bibliotekę, którą założono w sali dworskiej. Zaczęto sprowadzać polską prasę i czasopisma, ściągnięto Polaków, którzy organizowali życie kulturalno-oświatowe. Z mężczyzn Polaków stworzono Ochotniczą Straż Pożarną, której wcześniej we wsi nie było. Rozpoczęły się ćwiczenia strażackie, założono organizację Związku Strzeleckiego i partię BBWR. Organizatorami byli przybyły do Ulucza nauczyciel polski Dąbrowski, leśniczy Zachariasz, komendant posterunku policji i cała polska inteligencja. Każdego roku w okresie letnim organizowano dla dzieci polskich półkolonie. Założono Towarzystwo Szkoły Ludowej i Związek Szlachty Zagrodowej, wszystko to miało przeciwstawić się działalności ruchu ukraińskiego. Straż Pożarna powstała w 1933 roku, ja jako 14 letni chłopak byłem strażakiem, pomimo sprzeciwów ojca. Wyrywałem się z domu, aby brać udział w ćwiczeniach strażackich. W następnym, 1934 roku, gdy założono oddział strzelecki to wstąpiłem do niego, w domu musiałem wszystko porobić i dopiero wtedy mogłem iść na ćwiczenia i szkolenie wojskowe. Dostaliśmy drelichy, czapki maciejówki i pasy, oraz karabiny, które były
przechowywane na posterunku policji. Odbywały się ostre strzelania, zimą nauka jazdy na nartach oraz przeróżnego rodzaju ćwiczenia i marsze. Komendantem naszego oddziału był Tadeusz Serwański z Borownicy, który był też komendantem dużego oddziału strzeleckiego w Borownicy. Od czasu do czasu przeprowadzaliśmy ćwiczenia wspólnie, nas z Ulucza było 16 chłopaków. Trzeba było włożyć dużo wysiłku, aby znaleźć czas na działalność w ówczesnych organizacjach. W świetlicy polskiej z okazji świąt państwowych odbywały się zebrania, uroczystości i zabawy. Jak u Polaków tak i u Ukraińców rosło wzajemne zacietrzewienie i antagonizmy.
W tym też czasie powstała w nieznany sposób na Dębniku obok cerkwi mogiła, był to duży kopiec usypany z gliny, na którym ustawiano krzyż brzozowy, miało to symbolizować uśmiercenie i pochowanie Polski na terenach zamieszkałych przez Ludność ukraińską. Po powiadomieniu policji, (chociaż mogiła ta była widoczna z daleka), rozkazano mogiłę tę zlikwidować, po pewnym czasie znowu pojawiła się nowa, i tak z tymi mogiłami była heca do samej wojny. W tym okresie napięć pomiędzy ludnością polską i ukraińską, władze powiatu brzozowskiego postanowiły zorganizować uroczystości święta З-go Maja 1939 roku w Uluczu (jako święto powiatowe). Polskie organizacje otrzymały polecenie przygotowania wsi do obchodów święta З-go Maja, pobudowano okazałą trybunę w okazałym miejscu w środku wsi pod wzgórzem Dębnik. Z rana З-go Maja do Ulucza zaczęła przybywać Ludność z całego powiatu brzozowskiego. Przybył powiększony skład orkiestry dętej Straży Pożarnej, przybyli kolarze na rowerach i motocykliści. Przyjechały dwa samochody ciężarowe pełne wojska z 2-go Pułku Strzelców Podhalańskich z Sanoka na czele z pułkownikiem Czadkiem oraz orkiestrą wojskową. Wszystko to zrobiło ogromne wrażenie na ludności ukraińskiej, która podchodziła z nienawiścią do tych poczynań. Uroczystości rozpoczęto od odprawienia nabożeństwa w cerkwi parafialnej. Ludność ukraińska nie chciała dopuścić do odprawienia nabożeństwa w cerkwi przez księży polskich, jednak władze pod przymusem cerkiew otworzyły i nabożeństwo odprawiono. Po zakończeniu nabożeństwa Ludność uformowana w kolumnę na czele z orkiestrą, ruszyła w kierunku dworu, gdzie była usytuowana trybuna, przed którą odbyła się manifestacyjna defilada. Nad kolumną rozwiał się las szturmówek i transparentów z napisami „Precz z Niemcami, śmierć Hitlerowi, Precz od Gdańska, Od morza odepchnąć się nie damy” i inne. Często z kolumny maszerujących rozlegały się okrzyki przeciw Niemcom. Z trybuny natomiast raz po raz padały oklaski od zgromadzonych na niej przedstawicieli władz powiatowych, gminnych i wojskowych. Wojskowa orkiestra dęta przez cały czas defilady grała marsze, co powodowało większą odświętność uroczystości. Po defiladzie cała Ludność uczestnicząca w paradzie zebrała się w ogrodzie dworskim, gdzie na podwyższeniu ustawiona była mównica, z której wygłaszali przemówienia, starosta powiatu brzozowskiego, wójt gminy Dydnia oraz pułkownik Czadek. Przemówienia dotyczyły ówczesnej sytuacji międzynarodowej jak i sytuacji wewnętrznej, szczególnie nieustępliwości Polski wobec żądań Hitlera. Po przemówieniach odbyły się przedstawienia, gdzie pokazywano Zydków przeciwstawiających się Hitlerowi oraz inne skecze i sztuki. Poczym rozpoczęła się wielka zabawa taneczna na specjalnie do tego celu przygotowanej scenie. Grały na przemian orkiestry wojskowa i strażacka, obok usytuowano bufet zaopatrzony w napoje i wszelakiego rodzaju jadła i zakąski. Zabawa trwała do samego wieczora, po zabawie okazało się, że w rowerach, motocyklach i samochodach ktoś powypuszczał powietrze z kół przez poprzecinanie opon. Wiadomo było, kto to zrobił, lecz nikogo na gorącym uczynku nie złapano, spowodowało to wiele zamieszania i kłopotu zmotoryzowanym i rowerzystą. Niektórzy musieli wracać do domu pieszo pchając obok swoje pojazdy. Ukraińcy chodzili do czytelni gdzie słuchali radia i dowiadywali się o sytuacji międzynarodowej. Sprzyjali oni polityce Hitlera spodziewając się, że przy jego pomocy zdołają stworzyć wolną Ukrainę. Hitler stał się dla Ukraińców jakby mesjaszem i z jego polityką wiązano nadzieję uzyskania wolności. Natomiast Polacy słuchali radia w świetlicy polskiej i też na bieżąco śledzili przebieg polityki Hitlera wobec Polski. Mówiono ciągle, że jesteśmy zwarci, silni i gotowi i że Hitler nie odważy się zaatakować Polski. Byliśmy pewni i wierzyliśmy w zapewnienia naszych władz, że się nie damy, a jednak.
Dzień 6 sierpnia przesiedzieliśmy przy radioodbiornikach słuchając audycji nadawanej z Krakowa, gdzie odbywała się uroczystość 25-cio lecia wyruszenia Pierwszej Brygady Legionów na front do walki z Rosjanami. Wysłuchaliśmy z powagą przemówienia marszałka Rydza-Smigłego wygłoszonego na błoniach krakowskich, który napiętnował Hitlera i zapewnienia, że jesteśmy zwarci i gotowi i że nie oddamy nawet guzika od sukmany oraz, że damy dzielny odpór napastnikom. To przemówienie podniosło nas na duchy i fakt gwarancji danych nam przez Francję i Anglię udzielenia nam pomocy. Miesiąc sierpień przeżyliśmy w dużym napięciu nerwowym, aż do dnia 27 sierpnia. W niedzielę siedzieliśmy w świetlicy czytając gazety i słuchając radia, oraz dyskutując o sprawach dziejących się w świecie. Aż niespodziewanie w godzinach wieczornych obiegła nas wiadomość o mobilizacji rezerwistów posiadających karty mobilizacyjne białe z czerwonym paskiem. Policja kompletuje zmobilizowanych, wyznaczono podwody dla odstawienia rezerwistów do Sanoka. Rozeszliśmy się do domów, we wsi natomiast rozległ się płacz żon, matek, dzieci, którzy żegnali się z powołanymi. Na Polaków padło przygnębienie z powodu powstałej sytuacji, natomiast Ukraińcy z zaistniałej sytuacji są bardzo zadowoleni, oczekując szansy realizacji własnych celów i oczekiwań. W napięciu i oczekiwaniu nadchodzi dzień 1 września {piątek), na budynkach publicznych pojawiają się duże płachty obwieszczenia o napaści Niemców na Polskę oraz o powszechnej mobilizacji mężczyzn posiadających białe karty mobilizacyjne. Podlegający mobilizacji natychmiast zgłaszają się na punkt zborny i podwodami odwożeni są do Sanoka. Znów płacz i lament kobiet i dzieci. W sobotę zostaje wzmocniona policja przez zmobilizowanych do policji żołnierzy. Obsada posterunku w Uluczu z 3-ch funkcjonariuszy wzrasta do 20 ludzi. Nastaje niedziela З-go września 1939 roku, w świetlicy Domu Gromadzkiego odbywa się wielkie zebranie ludności wiejskiej. Zebranie przeprowadza komendant policji, ogłasza stan wojenny, koniec działalności organizacji ukraińskich. Szybko wybrano powiększony skład stanu osobowego straży pożarnej, wyznaczono ciągły dyżur gońców wiejskich przy kancelarii wiejskiej. Wyznaczono nocną ochronę linii telefonicznej do rzeki San w kierunku Witryłowa, oraz wzmocniono wartę wiejską. Wyszło zarządzenie o odstawieniu pewnej ilości jęczmienia do Dynowa, obowiązek ten powierzono większym gospodarzom. W niedzielę po południu ci, co mieli oddać zboże przystąpili do młócki i na poniedziałek zboże odstawiono. Cofnę się do soboty 2-go września, wtedy odbył się pobór koni i wozów, komisja poborowa dla taborów znajdowała się w Nozdżcu, tam też wyruszyli wszyscy posiadacze koni i wozów. Na tenże pobór pojechał także mój ojciec, ale jemu konia nie zabrali, ponieważ był siwej maści. Wielu innym zabrano konie i wozy, ale zaraz wypłacono im pieniądze za nie. Płacono nawet dość dobrą cenę, niektórzy gospodarze, którym zabrano konie i wozy zaraz poszli szukać koni i zaprzęgów, które ktoś tam miał do sprzedania. W drugim dniu wojny zostali powołani rezerwiści z niebieskimi kartami, lecz ci częściowo powrócili do domu. W czwartym dniu wojny tj. 4-go września w Uluczu pojawiła się ogromna masa uciekinierów z zachodu. Uciekinierzy pochodzili ze Śląska, Krakowa, Rzeszowa, uciekali mężczyźni, kobiety, starzy, młodzież i wszystko to kierowało się na wschód. Widząc taką masę ludzi pomyślałem wtedy, że tam dla nich braknie nawet wody. Pogoda była piękna, w dzień było ciepło natomiast noce były już chłodne. Nad kolumnami uciekinierów unosiły się tumany kurzu aż pod niebo. Pomiędzy kolumnami uciekinierów czasami pojawiały się grupki żołnierzy wycofujących się na wschód. Wojsko wycofywało się w nieładzie, często bez dowódców, narzekano na brak organizacji i złe uzbrojenie. Widać było, że żołnierze chcą się bić i bronię ojczyzny, lecz nie mają ku temu możliwości. Jakieś małe pododdziały okopały się na wzgórzach gotując się do obrony na linii Sanu, lecz po kilku dniach wycofały się na wschód, pozostały po nich tylko okopy. Jeden z takich okopów był koło naszego domu i żołnierze przychodzili do nas żeby dostać coś do jedzenia, matka dawała im zawsze, co miała. W późniejszym okresie mieliśmy z tego powodu wiele nieprzyjemności, ponieważ niektórzy sąsiedzi straszyli nas, że dadzą znać Niemcom, że karmiliśmy polskich żołnierzy. Może i dawali znać, ale Niemcy na to nie zwracali uwagi. Od 4 do 8-go września przewaliła się na wschód ogromna masa uciekinierów. 8-go września sołtys wsi ogłosił, że wszyscy mężczyźni w wieku od 20 do 45-ciu lat mają się zgłosić do kancelarii wiejskiej z podręcznymi rzeczami i z zapasem żywności na kilka dni. Wyglądało to na jakąś większą akcję mobilizacyjną, rozpoczął się rwetes i zamieszanie, ludzie zaczęli się zbierać w grupki i dyskutować o przystąpieniu do innej działalności. Sołtys dzwonił do Brzozowa, co mają robię. Kazano czekać na dalsze rozkazy. Wieczorem sołtys otrzymał wiadomość, aby ludzie rozeszli się do domów i czekali na dalsze decyzje. Na tą mobilizację i ja poszedłem, byłem bardzo zadowolony, że będę mógł wziąć udział w obronie ojczyzny i że będę żołnierzem. Wracając do domu zauważyłem, że przed posterunkiem policji pali się dość duże ognisko. Przystanąłem niezauważony i patrzę jak policjanci wynoszą i palą dokumenty i jakieś papiery. Następnie odcięto druty od telefonów, pod posterunkiem natomiast stały podwody, na które ładowano dobytek policjantów i ich rodzin. Potem komendant wraz z rodziną i pozostali policjanci powsiadali na furmanki i odjechali w kierunku Dobrej, na wschód. Od tego momentu wieś została pozbawiona jakiejkolwiek władzy, natomiast Polacy poczuli się bardzo zagrożeni z powodu tego, że byli Polakami. Pokryjomu z frontu powracali zmobilizowani mężczyźni, narazie kryjąc się przed ludźmi. 10 września, niedziela od rana ruch, koło kancelarii pełno ludzi. Grupują się i coś tam między sobą rozmawiają, są podekscytowani. Władzy żadnej nie ma, tylko od czasu do czasu przejeżdża jakiś oddziałek i masy uciekinierów, którzy opowiadają straszne rzeczy o wyczynach Niemców. Wszyscy mówią, że Niemców zatrzymają na wschodzie, że jest to planowe wycofywanie się. Po południu nadeszła wiadomość, że Niemcy są już w Brzozowie, grupa chłopaków wybrała się na rowerach, aby ich zobaczyć, wracając mówili, że Niemcy są już w Temeszowie. Pod wieczór od zachodu przyjechał motocykl z przyczepą i trzema Niemcami, wyglądali bardzo groźnie, uzbrojeni i cali zakurzeni. Motocykl nawrócił między ludźmi i odjechał na zachód, za jakąś godzinę przyjechała cała kolumna motocyklistów i pojechała w kierunku Borownicy, za motocyklistami pojawiły się samochody pełne wojska. Jechały tankietki na tylnych gąsienicach, po czym czołgi i działa, wszystko to zmotoryzowane. W tym czasie na budynku kancelarii pojawiły się flagi Niemieckie i Ukraińskie. Kiedy zbliżał się wieczór to poszedłem do domu, ponieważ bałem się być pośród tego tłumu i ruchu. Zaniepokojony co do dalszych losów i wydarzeń nie mogłem w nocy spać. Rano poszedłem zobaczyć, co się dzieje w środku wsi na tzw. kącie. Idę i widzę ludzi idących z okolicznych wiosek, chcących zobaczyć Niemców, idą ludzie z Dobrej, Łodziny, Hłomczy wszyscy witają Niemców jako wyzwolicieli. Przychodząc do centrum wsi widzę że Niemcy zakwaterowali się w ogrodach dworskich na noc. Pełno wszędzie słomy i siana na którym spali. Żołnierze niemieccy przeprowadzali poranną toaletę, myjąc się przy studniach w różnych naczyniach. Niektórzy spożywali śniadanie gotowane w kuchni polowej, zapach jedzenia rozchodził się dookoła. Od ludności miejscowej kupowali tylko jajka, ludzie bardzo chętnie dawali jajka Niemcom nie chcąc za nie zapłaty, ale Niemcy bezwzględnie za nie płacili. Chyba nie najlepiej czuli się gospodarze, u których Niemcy nocowali, ponieważ zabrano im niemłócone zboże, które teraz walało się dookoła w sposób godny ubolewania, ale cóż to, kiedy są to oczekiwani „niemieccy wyzwoliciele”. Znowu ruszyły wszelkiego rodzaju oddziały wojskowe, była to Austriacka Dywizja Górska. Dość duży oddział maszerował prowadząc ciężkie konie za uzdy, które były objuczone wszelkiego rodzaju sprzętem wojennym i aprowizacją. Ogromna masa ludności cywilnej zmieszała się z kolumnami wojskowymi, ale Niemcy jechali bardzo ostrożnie, aby nie najechać na ludzi. Niemcy urządzali sobie rozrywki i widowiska, rzucali między tłum ludzi cukierki, ciastka, papierosy, które pochodziły z polskich magazynów. Ludzie rzucali się na to w sposób dziki, jakby nigdy niczego nie widzieli, Niemcy natomiast śmiali się z tego i robili zdjęcia. Oddziały niemieckie posuwały się w kierunku Birczy i Przemyśla, przez cały dzień jechały kolumny
się do domów, sam natomiast popełnił samobójstwo. Bitwa została zakończona. Pułkownik i zabici żołnierze zostali pochowani na cmentarzu parafialnym w Borownicy. Dwa tygodnie po bitwie poszedłem do kościoła w Borownicy ciekawy widzieć skutków bitwy. Wzdłuż drogi leżało pełno spalonych wraków samochodów, różnego rodzaju sprzętu i motocykli. Pod kościołem koło drogi kontury nierówno zasypanego dołu, w którym zakopano zabite konie i kilku cywilów. Koło samego kościoła pełno wspólnych mogił żołnierzy niemieckich, pięknie wyłożonych darnią, a na nich brzozowe krzyże. Na krzyżach wisiały hełmy i duże tablice z nazwiskami poległych Niemców. Były nazwiska oficerów, lekarzy i wyższych dowódców. Opowiadano, że Niemcy chcieli zrobić odwet na ludności Borownicy, ponieważ ktoś powiedział, że w walce brali udział Strzelcy z Borownicy. Ksiądz z Borownicy zwrócił się do kapelana wojsk niemieckich z zapewnieniem, że Ludność cywilna nie brała udziału w bitwie i prosił go, aby wytłumaczył oficerom niemieckim, że te oskarżenia są bezpodstawne. Kapelan niemiecki prośbę spełnił i chyba oficerowie mu uwierzyli, ponieważ ludziom nic nie zrobili tylko spalili dwa domy przy drodze. Po wydarzeniach w Borownicy do Ulucza przyjechał większy oddział wojska niemieckiego celem likwidacji ośrodka oporu w Borownicy. Ludność wiejska ruszyła do pracy w polu, gdyż przez kilka dni nic nie robiono, bo wszyscy byli zajęci wydarzeniami związanymi z wybuchem wojny. Mężczyźni zaczęli wozić obornik w pole, kontynuowali prace przy zasiewach i inne. Wtedy to rozwścieczeni Niemcy jadący z Borownicy zaczęli zatrzymywać wszystkich mężczyzn i zganiać ich w jedno miejsce, zatrzymywali każdego, kogo tylko spotkali. Zatrzymali sporo żołnierzy polskich poprzebieranych po cywilnemu, powyciągali Żydów z domów. Żydzi przez cały ten czas nie wychodzili z domów. Wszystkich tych ludzi ustawili w jednym miejscu przy drodze do Borownicy, ludzie przestraszeni mówią, że są niewinni, kobiety płaczą, posłano po syna księdza, aby porozmawiał z Niemcami wytłumaczył pomyłkę. Syn księdza przyszedł i rozmawiał z Niemcami, ale ludzie musieli stać dalej, widok i sytuacja nie były wcale przyjemne, ponieważ naprzeciw tłumu ludzi Niemcy ustawili karabiny maszynowe gotowe do strzału. W tym czasie przyjechał od strony Borownicy samochód osobowy z oficerami niemieckimi, był wśród nich oficer polski. Podeszli do żołnierzy, którzy trzymali ludzi i oficer polski przemówił do ludzi, że jeżeli wrócą do domów to mają powiadomię wszystkich, że jeżeli ktoś posiada jakiś sprzęt wojskowy to ma go przynieść na wskazane miejsce. Wtedy ludzi, z Ulucza puszczono do domów, a obcych zatrzymano podejrzewając, że są poprzebieranymi żołnierzami. Rozesłano gońców po całej wsi, aby powiadomili ludzi o konieczności oddania rzeczy wojskowych na miejsce zbiórki. Ów oficer powiedział, że po tym będą przeprowadzone rewizje, i jeśli znajdą u kogoś jakieś rzeczy wojskowe tego rozstrzelają, a dom spalą. W okresie poprzednich wydarzeń ludzie zdobyli rzeczy wojskowe jak płaszcze, koce, obuwie, pasy, no i broń. Ludziska nie chcąc się narazić Niemcom wyrzucali wszystko do rowów, niektórzy znosili rzeczy na wskazane miejsce i tam to wszystko składano na jedną kupę. To, co walało się po rowach Niemcy innym kazali poznosić i pozwozić na tę kupę i po oblaniu tego benzyną podpalili. Jaka wielka szkoda, niektórym nie mogło to się w głowach pomieścić, że „wyzwoliciele” mogli w ten sposób postąpię. Żadnych rewizji nie przeprowadzano, ten, kto dobrze schował i nie oddał rzeczy ten wygrał.
W międzyczasie Niemcy zaczęli się znęcać na Żydach, i tak zaczęto ich gnać do jakichś tam robót, obcinano brody i pejsy i to nożami. Po tym wszystkim tych obcych, a byli to uciekinierzy, czasem poprzebierani żołnierze, a nawet cywile krótko ostrzyżeni brani byli za żołnierzy, takich paru wzięto z Ulucza, zabrano także Żydów i to wszystko uformowano w kolumnę i pogoniono do Sanoka. Tam ich wszystkich przydzielono do różnych robót, przy których pracowali kilka dni. Potem ich wszystkich zwolniono i powrócili do domów, powrócili też Żydzi, ale z poobcinanymi brodami i pejsami.
Nareszcie po kilku dniach Niemcy z Ulucza odeszli pozostawiając władzę Ukraińcom. We wsi przystąpiono do organizowania władzy ukraińskiej, powołano kilkunastoosobową policję uzbrojoną w broń i amunicję, Stworzono urząd wiejski w kancelarii, ustalono kolejność wart nocnych we wsi. Zabrano polską świetlicę we dworze. W najbliższą niedzielę po tych wydarzeniach zwołano wielki wiec na wolnym powietrzu. Z mównicy przemawiali, syn księdza, przedstawiciele władzy i działacze ukraińscy. Pod koniec wiecu odśpiewano hymn ukraiński. W czasie jego śpiewania wszyscy musieli stać na baczność z odkrytymi głowami, nawet Żydzi musieli zdjąć jarmułki. Po południu odbyła się wielka zabawa taneczna w ogrodzie dworskim. Powstały natychmiast piosenki ośmieszające Polskę i Polaków, budynki publiczne i domy prywatne przestrojono w flagi o barwach ukraińskich niebiesko- żółtych, nastała prawdziwa wolna Ukraina. Niektórzy podjęli budowę mogił oznaczających pochowanie Polski, takich mogił powstało bardzo dużo. Władza ukraińska trwała do 10 października, kiedy to weszła władza radziecka.
Pod koniec września do Ulucza przyjechał samochód ciężarowy z wojskiem i oficerami niemieckimi. Po wypadkach w Borownicy żadnego Niemca w Uluczu nie było, ani też żadnych rozporządzeń władz niemieckich. Oficerowie niemieccy zarządzili, aby policja ukraińska oddała wszystką broń i amunicję, po odebraniu broni zarządzili, że jeżeli ktoś posiada konie wojskowe to ma oddać Niemcom. Później przyjechało więcej samochodów ciężarowych i zabrano wszystkie wraki pojazdów spalonych w czasie walk na drodze do Borownicy. Wszystko to wywieźli do Sanoka. Było we wsi kilka koni wojskowych, ale ludzie postanowili nie oddawać ich Niemcom. Następnie zaczęli zabierać na drugą stronę Sanu wszystkie łódki, promy i liny do nich. Po dokonaniu tego zwołali wiejskie zebranie i ogłosili, że od dzisiaj rzeka San jest granicą pomiędzy Niemcami, a ZSRR i nie wolno przechodzić na drugą stronę Sanu, ponieważ strzeże jej Straż Graniczna. Powiedzieli, że na nasze tereny przyjdą Rosjanie. Naród zaczął się żalić, że ich Niemcy tak zostawiają, a oni chcieliby być z nimi, niektórzy płakali. Jednak Niemcy pożegnawszy się odjechali za San. W Uluczu nastało odrętwienie, Ludność poczuła się osamotniona i oszukana przez Niemców. Władzy radzieckiej nie oczekiwali, ponieważ wiedzieli jak to było z Ukrainą na wschodzie i czym to się skończyło.
Nie wiem, co by się stało z ludnością polską i żydowską, gdyby nie przyszli Rosjanie, pewnie to, co kilka lat później. Przez 10 dni nie było żadnej władzy, było całkowite bezkrólewie. Chodziły różne pogłoski i plotki, a to, że idą rożne bandy raz polskie raz, że ukraińskie, a to, że wybuchła wojna między Niemcami, a ZSRR, że idą Turcy i inni. Ludzie nie spali po nocach pilnując się, aby nie wpaść w ręce jakichś band. Było raz tak, ktoś puścił plotkę, że idą Polacy i rżną Ukraińców, zebrana Ludność wysłała delegację, na Łodzinę do Niemców, aby przyszli z pomocą w obronie przed napadem band. Niemcy obiecali, że jak nadejdą bandy to oni przyjdą z pomocą, ale tak od razu to nie chcieli iść, zbywając, Uluczan mglistymi obiecankami. W takim napięciu i oczekiwaniu ludzie żyli do 10 października, kiedy to od strony Borownicy nadjechał oddział konnicy rosyjskiej z dowódcą na czele. Oddział przystanął i dowódca pytał się ludzi jak daleko jest rzeka San, ludzie odpowiedzieli, że za błoniami, skąd było widać, że do rzeki nie ma żadnych zabudowań ani terenu zakrytego. Ludzie otoczyli oddział i zaczęli się pytać o nurtujące ich sprawy. Przede wszystkim pytano czy będzie Ukraina, „Tak będzie, ale radziecka”, ta odpowiedź nie bardzo przypadła ludziom do gustu, nie takiej Ukrainy oczekiwali. Padają pytania i żale na byłe władze polskie, oficer odpowiada, że teraz będzie wszystko dobrze, wszystko jest nasze, jak pola, lasy, fabryki, kopalnie. Każdy będzie miał pracę i godziwy zarobek, że zlikwiduje się panów, burżujów, kułaków i wyzyskiwaczy, a władzę sprawować będzie lud. Padają pytania, czy u was są towary w sklepach i po jakich cenach. Ależ są pada odpowiedź i to dość tanie. Pytano się o kołchozy, który to temat nurtował ludzi, u nas w kołchozach wszystko jest zmechanizowane, ziemię orzą traktory, zboże koszą i młócą maszyny (kombajny), a ludzie tylko te maszyny obsługują. Jedna z kobiet poskarżyła się, że jej dach przecieka i potrzebuje naprawy. Wtedy odpowiadający zawalił całą sprawę, kazał mianowicie na słomę nanieść ilastej gliny to wszystko zalepić i jak to wyschnie to nie będzie przeciekało, ta odpowiedź wywołała śmiech. A jednak ten odpowiadający miał rację, pochodził on mianowicie z terenów gdzie tak robiono, bo sam w późniejszych czasach to na własne oczy widziałem. Nie bardzo ta nowa władza się ludziom podobała, kiedy przybył większy oddział żołnierzy, to widok nie był budujący. Wojsko licho ubrane, niedożywione, buty stare rozlatujące się. Wojsko chodziło po wsi za chlebem płacąc rublami i tłumacząc, że kuchnia nie dojechała. Potem, gdy kuchnia dojechała dalej chodzili po wsi za chlebem.
W początkowym okresie granicę obsadziły zwykłe oddziały wojskowe, które nie bardzo jej strzegły. Można było przez granicę przejść, a nawet jak się natrafiło na żołnierza to mu się coś dało i przepuszczał tam i z powrotem na swojej zmianie. Gdy przybyły pierwsze oddziały do obstawiania granicy to trzej mieszkańcy Ulucza ujawnili swoją przynależność do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (KPZU) i pokazali swoje legitymacje. Po okazaniu legitymacji władze wojskowe upoważniły ich do kierowania władzami Ulucza. Byli to Michał Mnich, który był członkiem KPF, za co z Francji został wydalony, drugim był Michał Bachorski, pochodził z Kostarowiec, a ożenił się w Uluczu. Trzecim był Żyd Haskiel zajmujący się dorywczo handlem. Na zebraniu Mnich i Bachorski wygłosili przemówienia do zgromadzonych ludzi, Mnich podniósł do góry rękę zaciśniętą w pięść i odśpiewał po polsku Międzynarodówkę, tłumacząc się, że jeszcze nie umie po ukraińsku. Mnich i Bachorski byli Polakami. Rozpoczął się okres władzy radzieckiej, utworzono władzę wiejską w kancelarii oraz ustalono dyżury posłańców, które pełniło każdego dnia dwóch ludzi. Zadaniem ich było utrzymanie porządku w kancelarii oraz roznoszenie różnych zawiadomień do mieszkańców.
Budynek dworski zajęło d-ctwo Ochrony Granicy. Późną jesienią zezwolono ludziom posiadającym pole po drugiej stronie Sanu na wykopanie ziemniaków, dano na to tydzień czasu. Tak się złożyło, że w tym czasie napłynęła ogromna fala uchodźców, którzy ze wschodu na zachód wracali do swoich domów. Cała ta fala została zatrzymana na granicy na Sanie, kto miał pieniądze ten szybciej przedostawał się przez granicę, natomiast, kto nie miał ten musiał czekać na jakąś okazję. U nas w domu przebywało kilku chłopów prawie przez dwa tygodnie, dopiero teraz mogli się przedostać na drugą stronę, jako kopacze ziemniaków. W tym czasie była okazja przedostać się przez granicę przez każdego, kto chciał. Z początkiem grudnia oddziały wojskowe zostały zastąpione przez Straż Graniczną, która wprowadziła ostre reżimy przy ochronie granicy. We dworze powstała Komenda Straży Granicznej, zakazano zbliżania się do brzegów rzeki San, a nocą nie wolno było chodzić drogą przebiegającą nad brzegiem Sanu. Strażnicy, po dwóch z psami na uwięzi, zasiadali w niewidocznym miejscu i z ukrycia obserwowali swój rejon, w razie zauważenia czegoś podejrzanego puszczali psy, które atakowały ofiarę. Mieszkaliśmy blisko Sanu, więc niemal każdą noc budziły nas okrzyki, ujadanie psów i strzały. Ktoś, kto chciał przekroczyć granicę i został zauważony przez strażników, zostawał poszczuty psami, okaleczony i odesłany na komendę. Nikt nigdy go już nie widział. Pograniczników nie dało się przekupić, byli bezwzględni dla tych, którzy próbowali przekroczyć granicę. W ciągu dnia oprócz strażników pilnujących bezpośrednio granicy na wzgórzach były punkty obserwacyjne, na których przez lornety nożycowe obserwowano pas graniczny. Ulucz przyłączono do powiatu Bircza, gdzie znajdowały się władze powiatowe, a województwem było miasto Drochobycz. W czasie pobytu oddziałów wojskowych Żydzi pootwierali swoje sklepy, z których natychmiast znikły towary wykupione przez żołnierzy. Po zaopatrzenie jeżdżono do Birczy, tam, co tydzień jechały dwie furmanki, które przywoziły towar i tak niepokrywający zapotrzebowania społeczeństwa. Przywożono przeważnie towary pierwszej potrzeby, czasami przywieziono jakieś tkaniny lub kawałek skóry, dzielono to po trochu, lecz była to kropla w morzu potrzeb. Obiecywano, że z czasem zaopatrzenie się poprawi, ale przez czas naszego pobytu w Uluczu nic się nie zmieniło. Władze wiejskie rozdzieliły pola dworskie pomiędzy ludzi nieposiadających ziemi i mających jej mało. Tak samo trochę bydła rozdzielono pomiędzy biedaków. Pierwszy raz przyjechało do wsi kino, filmy wyświetlano w szkole, wtedy to widziałem pierwszy raz w życiu film. Powrócę jeszcze do jesieni, kiedy to do rosyjskiej komendy wojskowej w Uluczu przyjechała od strony
Brzozowa grupa Niemców. Po omówieniu pewnych spraw na komendzie, grupa Niemców i Rosjan zaczęła ustalać granicę niemiecko-radziecką na Sanie. Wyciągnięto łódkę na rzekę i powsiadali do niej Niemcy i Rosjanie z naszym przewoźnikiem. Pływali z jednej strony na drugą coś tam mierząc aparatami, inni natomiast wkopywali słupy graniczne po jednej jak i drugiej stronie rzeki. Wtedy zdawało się, że granica na Sanie będzie na zawsze pomiędzy dwoma mocarstwami. Po pracach na odcinku od Dobrej do Jabłonicy odbyło się we dworze wielkie przyjęcie Niemców i Rosjan, jak słyszałem to oficerowie radzieccy przy wytyczaniu granicy rozmawiali z Niemcami po niemiecku. W tym czasie przyjechała inna grupa Niemców samochodami ciężarowymi i rozpoczęła ekshumację żołnierzy niemieckich poległych w walkach w Borownicy, zabrano ich wszystkich na drugą stronę. Po tych pracach Niemcy odjechali, działo to się wszystko już za władzy radzieckiej.
Okres zimy 1939-1940 przeszedł na przygotowaniach do wyborów do rad terenowych i wyższych. Specjalni politrucy robili zebrania w ośrodkach, co kilkanaście domów, w większych pomieszczeniach robiono zebrania ludności przez całą zimę. Na zebraniach przedstawiano ustrój społeczno-polityczny Związku Radzieckiego, przynależność Zachodniej Ukrainy do Republiki Ukraińskiej, krytykowano chłopów bogaczy, „kułaków”, spekulantów i innych wrogów ludu. Wyłaniano kandydatów do rad wiejskich, powiatowych i wojewódzkich. Kandydatów do rad wiejskich wyłaniano przeważnie z biedoty, a do rad wyższego szczebla działaczy komunistycznych. Z początkiem marca odbyły się wybory, gdzie pierwszy raz w życiu głosowałem. Całość tej akcji wyborczej była dostosowana do polityki zjednoczenia wschodnich ziem Polskich ze Związkiem Radzieckim. Krytykowano władze polskie, a wychwalano radzieckie. Zima tego roku była nadzwyczaj mroźna i w takim to czasie jak nas doszły wiadomości wywieziono w nieznane wiele ludzi. Wywieziono leśniczych, gajowych lasów dworskich, policjantów, rodziny oficerów i gospodarzy, którzy kupili ziemię od dziedzica. Było przy tym wiele nieprawości, wywieziono ludzi całkowicie niewinnych. Cała ta akcja otoczona była tajemnicą i wykonana bezwzględnie.
Jak się później okazało, ludzi do wysiedlenia typowało kilku ludzi z danej wsi, którzy sporządzali listy rodzin do wywózki. Niektóre listy były sporządzone złośliwie, a to pod względem narodowościowym, majątkowym lub z zemsty. Przedstawiciele takiej komisji z Ulucza nie podali nikogo ze wsi do wywiezienia, z okolicznych wiosek wywieziono wiele rodzin na Sybir, Ulucz został pod tym względem nienaruszony. Od czasu wysiedlenia na ludzi padł strach, poszły plotki, że mają wysiedlać tego lub tamtego. Pewni siebie byli tylko biedacy oni byli nietykalni. Zamożniejsi przez całą zimę byli w strachu i niepokoju, gdyż każdej nocy mogło ich spotkać wywiezienie. Mogła nastąpić nagonka na Polaków, lecz Polacy byli we władzach i nagonki takiej Ukraińcy nie mogli zrobię. Dlatego Polacy zostali w spokoju. Od czasu do czasu była przymusowa sprzedaż bydła dla wojska czy państwa, nie wiem, przychodził przedstawiciel władzy, Haskiel z karabinem i wyznaczał, które z bydła ma być sprzedane. On na bydle się znał, ponieważ był handlarzem, u nas było trzy krowy i piękna jałówka, więc zabrał jałówkę płacąc śmieszną cenę 30 rubli, kiedy wartowała 250 rubli. Rozkazał jechać po towar do Birczy to jechałem, kazano kopać kilka dołów pod słupy telefoniczne to się kopało w zamarzniętej ziemi aż w mózgu trzeszczało. Każdy wykonywał wszystkie polecenia natychmiast bez żadnych tłumaczeń, tak wyglądała „społeczna dyscyplina”. Nie podobała się ludziom otwarta i wulgarna krytyka religii i kościoła. Np. wystawiano afisze, na których ośmieszano księży, cerkiew i religię. A najbardziej rażące było przeklinanie Boga i to przez oficerów, którzy co chwilę wypowiadali przekleństwa przeciw Bogu. Takie zachowanie się nowej władzy oburzało nawet tych najbiedniejszych, którzy coraz bardziej nienawidzili tą władzę, choć tłumaczono im, że jest to władza robotników i chłopów. W wielki post urządzono wielką zabawę taneczną, na którą przyszły żony oficerów i parę dziewcząt, które ludzie opluwali, takie postępowanie do reszty rozsierdziło społeczeństwo. Walka z religią nie przysporzyła zwolenników nowej władzy, lecz odsunęła od niej społeczeństwo.
Z powodu braków towarów niektórzy zaczęli się zajmować kontrabandą i przechodzeniem granicy. Chodzili do Sanoka i tam za polskie pieniądze kupowano towary i sprzedawano na miejscu, w ten sposób powstał podziemny handel i czarny rynek. Ale władze radzieckie miały wśród ludności swoich szpicli i agentów, którzy mieli za zadanie, co jakiś czas zdawać relację o zapatrywaniu się ludzi na nową władzę jak i o ludziach, którzy przechodzą nielegalnie granicę. Takiego handlarza, nawet jak nie złapano na granicy to został podany przez agenta, zabrany w nocy, wywieziony w nieznane i ślad po nim ginął. W Uluczu wielu ludzi w ten sposób zostało wywiezionych na Syberię. W lutym 1940 roku odbyła się komisja wojskowa dla mężczyzn w wieku od lat 18-tu do 60-ciu. Komisja ta odbywała się w Zochatynie, wsi położonej za Borownicą, poszedłem i ja z ojcem na tą komisję. Przy tej komisji zasiadali i nasi przedstawiciele władzy i społeczeństwa, był w niej i mój ojciec. Tak się złożyło, że stawałem przed komisją, w której był mój ojciec i przy podawaniu danych personalnych ten nasz Haskiel powiedział oficerom radzieckim, że ja należałem do organizacji strzeleckiej i innych, na to ojciec okrzyczał Haskla, że ja byłem młody i że przez przypadek w te kręgi zachodziłem. Oficer odstąpił od zapisywania tego do akt, a wiadomo, że wszystkich członków organizacji strzeleckiej z Borownicy wywieziono na Sybir. W Uluczu pod władzą radziecką byliśmy od 10 października 1939 r. do 10 kwietnia 1940 roku. W tym okresie przeżyliśmy wiele burzliwych wydarzeń. Przeżyliśmy bezwzględny terror władzy, ciągły strach i obawę przed wywiezieniem na Sybir z powodu mojej przynależności do polskich organizacji patriotycznych przed wojną.
Przez ten czas ludzie nazwozili z lasu duże ilości drzewa na opał, gdyż lasy były nasze, a więc trzeba było skorzystać z tej okazji. Wczesną wiosną mieszkańcy Dobrej, którzy pozostawili pola na drugiej stronie Sanu, chcąc sobie zrekompensować stratę postanowili zająć lasy należące do wsi Ulucz. Weszli w lasy i wyrąbali linię graniczną, usypali kopce i ogłosili, że las jest rekompensatą za utracone pole. Mieszkańcy Ulucza zaczęli się sprzeciwiać przeciw zabraniu im lasu, ponieważ uważali, że lasy dziedzica powinny należeć do Ulucza. Zaczęły się tarcia i spory między wioskami, ale władze wojskowe ten problem rozstrzygnęły mówiąc, że las jest wspólny i wszyscy mogą z niego korzystać.
Życie przy granicy między dwoma mocarstwami było ciężkie i skomplikowane. Nocą nie wolno było chodzić po wsi, chodziło się skrycie i w strachu. Dojście do jakiegoś miasta było utrudnione i nieporęczne, najbliższe miasto było to Bircza i Przemyśl. Zimą nie było mowy o korzystaniu z jakiejkolwiek pomocy lekarskiej, tak samo było trudno z zaopatrzeniem, ponieważ połączenie do Birczy było nieporęczne. Nie było żadnej możliwości zarobkowania, aby mieć jakieś pieniądze, wszystko to spowodowało, że życie przy granicy stało się trudne i ciężkie.
Nadszedł dzień 8 kwietnia 1940 roku wiejscy gońcy ogłosili, że wszyscy mieszkańcy mają zgłosić się na mityng przed budynkiem kancelarii. Po przyjściu w oznaczone miejsce władze wojskowe ogłosiły, że wyszło zarządzenie, aby teren 800- set metrów od brzegu Sanu był oczyszczony z wszelkiego rodzaju zabudowań jako pas graniczny. A tym samym domy znajdujące się w tym pasie muszą być usunięte i że część mieszkańców ma być wysiedlona na tereny wschodnie w okolice Chodorowa, a część pozostanie na miejscu, ale muszą przenieść swoje domy poza pas 800-set metrów. W ten sposób 35 gospodarzy zostało wyznaczonych do przesiedlenia na wschód, a 60 zostało wyznaczonych na przeniesienie swoich domów poza pas graniczny. My zostaliśmy wyznaczeni do wyjazdu na wschód, wyjazd został wyznaczony na 10 kwietnia. Ludzie wyznaczeni do wyjazdu zaczęli płakać i prosię gorąco, aby ich zostawiono na miejscu i przeniesienia swoich domów poza pas 800-set metrów, błagania i prośby nic nie pomogły, ci, co zostali wyznaczeni do wyjazdu musieli wyjechać i wyjechali. Nam stała się wielka krzywda, ponieważ w 1937 r. rozpoczęliśmy budowę nowego domu mieszkalnego i gospodarczego. Ja jako młody chłopak sam nawiozłem kamienia na podmurówkę piwnicy i stajni, zwiozłem niemal wszystko drzewo na budowę z lasu. Napracowałem się okrutnie, pracowałem dniami i nocami, ojciec był inwalidą, a więc nie mógł ciężko pracować. Budowa pożarła wszystkie oszczędności i zostaliśmy jak się to mówi goli i bosi, w takiej sytuacji zastała nas wojna. Paroletnia praca moja i mojej rodziny poszła na marne, po drugie w tych latach doprowadziliśmy do stanu używalności 2 ha. nieużytków i jesienią pierwszy raz nawiozłem obornika i zasialiśmy żyto, wszystko to przepadło. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, aby można było zabrać komuś ziemię, dom i kazać się wynosić z ziemi rodzinnej, to było nie do pomyślenia. Była to dla nas i dla tych ludzi wielka tragedia, wręcz „apokalipsa”.
W dniu 10 kwietnia pogoda się popsuła, zaczął padać deszcz ze śniegiem, wiał zimny porywisty wiatr, a tu nadjeżdżają furmanki z okolicznych wiosek. Ludzie nieznani, kierujący akcją przesiedleńczą, przydzielali furmanki, jak komu uważali. Nam przydzielono cztery furmanki, plus nasza piąta, na to spakowaliśmy cały nasz dobytek. Na naszej furmance umieściliśmy odzież, pierzyny i sprzęty kuchenne oraz nieletnie dzieci. Siostra miała 12 lat, a bracia jeden 10, a drugi 7 lat, dzieci pomarzły na wozach. Do obcych furmanek załadowano pozostały dobytek. Wszystkiego nie można było zabrać, a więc zabrano najpotrzebniejsze rzeczy, resztę pozostawiono. U krewnych pozostawiono jedną krowę, trochę zboża oraz inne rzeczy, których nie można było zmieścić na wozy. Natomiast ziemniaki, kapusta, pasze, deski i drewno na opał, które mogło wystarczyć na kilka lat pozostawiono na pastwę losu. Ile tylko pracy włożyłem na przygotowanie tego drewna. Po załadowaniu furmanek po południu wyruszyliśmy w drogę do stacji kolejowej Załuż. Pojechaliśmy przez Dobrą i przez góry gdzie droga była bardzo błotnista i pełna wybojów. Tempo podróży było bardzo wolne tak, że na wieczór dotarliśmy do wsi Kreców. Była to odległość nieduża, ale trudna do pokonania. Po dotarciu do Krecowa furmanki ustawiono na terenie pomieszczeń dworskich, natomiast ludzie i zwierzęta zatrzymali się na noc u miejscowych gospodarzy, którzy przyjęli nas wszystkich bardzo przychylnie. Rankiem 1 1 kwietnia wyruszyliśmy drogą przez Tyrawę Wołoską i serpentyny do Załuża. Po dojechaniu do Załuża okazało się, że wszystkie furmanki dojechały na miejsce i nic nikomu nie zginęło. Ludzie ci byli bardzo uczciwi, nic nikomu nie zabrali, a jeszcze pomagali w trudach podróży wyciągając z błota zapadające się furmanki.
Gdy wszyscy przyjechali na stację kolejową okazało się, że wagonów dla nas nie podstawiono. Musieliśmy na nie czekać trzy dni, a przez ten czas ludzi znowu zakwaterowano u miejscowych gospodarzy, którzy też przyjęli nas życzliwie pod swój dach dając spanie i jedzenie. Rzeczy natomiast leżały na rampie kolejowej, każdy, czym kto mógł to poprzykrywał i pilnował czekając na transport. Gdy wyjeżdżaliśmy z Ulucza władze wiejskie i wojskowe odbierały od nas domy w stanie nienaruszonym i w zależności od wielkości rodziny i zamożności wypłacali zasiłek na podróż. Nasza rodzina zamieszkała u gospodarza Tymusiaka, byli to ludzie bardzo dobrzy i mili, gościli nas przez te kilka dni bardzo serdecznie. 15 kwietnia podstawiono wagony i po załadowaniu się wyruszyliśmy na wschód, do miejsca przeznaczenia. Jechaliśmy przez Ustrzyki Dolne, Chyrów, Sambor, Stryj i do stacji docelowej Chodorów. Po drodze widać było ogromne zniszczenia torów kolejowych i terenów obok torów, wszędzie widać było powykręcane szyny kolejowe i głębokie leje po wybuchach bomb lotniczych. Tak to lotnictwo hitlerowskie bezkarnie bombardowało i niszczyło nasze linie kolejowe i drogi. Po wyładowaniu na stacji w Chodorowie czekali na nas przedstawiciele wsi, do których miano nas osiedlić. I tak sołtys wsi Żyrawa zabrał 20 rodzin osiedlając ich na koloni Kremerówka, gdzie mieszkali koloniści, których wywieziono na Sybir. Sołtys wsi Nowosielce zabrał 8 rodzin i też osiedlił ich w domach po wywiezionych na Sybir, tak samo zrobił sołtys wsi Czeremchawa, który zabrał 7 rodzin. Kolonia Kremerówka znajdowała się tuż za miastem Chodorów przy drodze prowadzącej na zachód w kierunku miasta Zydaczów. Pierwszy pojechał ojciec zobaczyć gdzie i jakie mieszkanie dostaniemy. Ja wraz z rodziną pozostałem na stacji. Ludzie zabierali dom po domu, a ojciec nie śpieszył się sądząc, że dla niego i tak zostanie, ludzie pozabierali, co lepsze, a ojcu pozostała mała budka mieszkalna bez żadnych zabudowań gospodarczych. Kiedy przyjechaliśmy i matka to zobaczyła z rozpaczy nie przyjęła tej budy tylko zamieszkaliśmy u sąsiada, czekając co się dalej stanie. Tak mieszkaliśmy ze dwa tygodnie, aż jeden z naszych gospodarzy poszedł mieszkać do sąsiedniego domu, który zajmował tamtejszy mieszkaniec. Pozostał on tylko, dlatego, że nie było go w domu w czasie wywózki, aby być pewnym pozostania zabrał naszych ludzi do siebie, a myśmy poszli mieszkać do tamtego domu. Bardzo romantyczne wydawały się pierwsze dni zamieszkiwania w nowym miejscu. Blisko było miasto i tory kolejowe, po których przejeżdżały pociągi, a i po drodze jeździły tam i nazad samochody, po nocach nie mogliśmy spać z powodu gwizdu pociągów, ale z biegiem czasu przyzwyczailiśmy się i do tego. Z końcem kwietnia nasi przesiedleńcy wystarali się u władz o zezwolenie na wyjazd do Ulucza i przywiezienia reszty pozostawionego mienia, tak samo załatwiono transport kolejowy. Pojechałem z matką po resztę dobytku. Przyjechaliśmy do Ulucza przed 1 maja. Trafiliśmy akurat na uroczystości 1-szo Majowe. Jak to się wszystko zmieniło, jeszcze rok temu byłem na uroczystościach З-go maja, a teraz jestem na obchodach 1-szo majowych 1940 roku. Pierwsze w historii takie uroczystości, tak samo trybuna, przemówienia, ale w odmiennym zwycięskim tonie. Defilada ludności, orkiestra, zabawa. Przybyła delegacja z Borownicy z czerwonymi sztandarami pięknie witana przez delegację Ulucza. Wszystko to stwarzało dziwny świat i widowisko, nie mogłem zrozumieć, co to się stało i jak to się stało. Po uroczystościach pooglądałem swój dom, stał w stanie takim, jakim go zostawiliśmy. Na drugi dzień matka zabrała krowę i resztę zboża. Wynajęliśmy furmankę, aby to wszystko przewieźć do Załuża. W Załuż znowu zakwaterowaliśmy u znajomego gospodarza, ponieważ znowu trzeba było czekać na podstawienie wagonów. Matka przypomniała sobie, że zostawiła u siostry trzy wory zgrzebne i płachtę do noszenia trawy, więc prosiła mnie, abym wrócił się do Ulucza po te rzeczy. Gospodarz pożyczył mi rower, abym szybciej dojechał, ja na rowerze jeździć nie umiałem, ale wstydziłem się do tego przyznać. Więc wziąłem rower i po drodze do Ulucza nauczyłem się jeździć, przyjechałem do Ulucza dumny, że umiem jechać na rowerze. Koledzy zazdrościli mi, że posiadam rower. Zabrałem te wory i płachtę od ciotki i poszedłem na nocleg do sąsiadów, z którymi żyliśmy w dobrych stosunkach. Było to małżeństwo bezdzietne nieposiadające ziemi, utrzymujące się z pracy zarobkowej. Akurat w tę noc oboje zbierali się do ucieczki za granicę, mieli przygotowane miejsce przejścia i byli pewni, że uda im się przejść przez San bez większego problemu. Wtedy nasiedli na mnie żebym i ja z nimi uciekał, tłumaczyłem im, że się boję, że zostawiam nieswój rower, za który gospodarz w Załużu zatrzyma krowę i że jeżeli nie wrócę to przeze mnie cała rodzina pojedzie na Sybir, tego się najbardziej obawiałem. Ale żadne argumenty do nich nie docierały, tak, że ostatecznie zgodziłem się iść z nimi. W nocy obydwoje przygotowani wyszli i miedzą poszli w kierunku Sanu, ja szedłem za nimi, ale coraz bardziej pozostając w tyle, aż wreszcie zostałem, wróciłem się wziąłem rower i odjechałem z Ulucza na zawsze. Gdy wróciłem do Załuża to okazało się, że matka ze swoim dobytkiem już odjechała, więc podziękowałem za gościnę i rower i pociągiem osobowym odjechałem do Chodorowa. Kiedy wróciłem matka była już w domu. Przyszła piękna majowa wiosna, czas na roboty w polu, ale tu ziemi nie ma. Ziemia pod sam dom zajęta przez radchoz, (odpowiednik naszego PGR-u), nam natomiast dano kilka arów gdzieś tam na uboczu gdzie radchoz nie mógł obrobić. Posadziliśmy trochę ziemniaków, posiało się trochę jęczmienia i prosa, ale to wszystko było mało, w domu były 3 krowy i koń. Jedną krowę sprzedano od razu natomiast resztę chowano. Przy każdym gospodarstwie były pozostawione większe ilości ziemniaków w kopcach, pozostało trochę słomy i bydło wyszło już na pastwisko. Tak zaczęliśmy to nasze gospodarowanie nie mając, na czym i z czym. Kazano ludziom wstąpię do radchozu, ale ludzie odmówili i do radchozu nie poszli, jak mogli tak i sobie radę dawali. Przy polach radchozu, jak kto umiał to można było sobie zboża i paszy na zimę nagromadzić. Końmi zarabiano, wożąc suche, wysłotki z cukrowni w różne rejony, wywózką drewna i gdzie, kto mógł. Inni jeszcze poszli pracować, na kolej, do cukrowni, do cegielni i do radchozu. Ci natomiast, którzy zostali osiedleni w Nowosielcach i Czeremchawie to otrzymali gospodarstwa w całości po wywiezionych na Sybir. Ci to gospodarzyli na dobre, porobili się bogaczami. Ziemia, koło Chodorowa to ziemia Podola, urodzajny czarnoziem niepotrzebujący nawożenia, a w dodatku niezarastający chwastami. Gdy zasiano proso to go prawie wcale nie plewiono i urosło piękne i dorodne, u nas natomiast trzeba było się narobię przy plewieniu, a i tak takie nie urosło. Rodziła się piękna pszenica, jęczmień, ogromne ziemniaki, buraki cukrowe i rośliny motylkowe. Taka ziemia to raj dla rolnika. Z jednym było źle mianowicie z opałem, ponieważ lasów tam nie było, były nieduże, ale przeważnie dębowe i z opałem był kłopot. Niedaleko naszego osiedla znajdowała się wielka cukrownia pobudowana w latach trzydziestych. Zwożono do niej buraki z całego Podola, a wagonami nawet z pod Kijowa. Kampania buraczana trwała przez całą jesień i zimę.
Trochę historii o tej cukrowni
Cukrownię pobudowała firma angielsko-francuska na terenach należących do dziedzica Kremera. Dziedzic odsprzedał część ziemi pod cukrownię i cały kompleks cukrowniczy. Do pracy w cukrowni sprowadzono ludzi z Przeworska, którzy wyspecjalizowali się w pracy w Cukrowni Przeworsk. Tutaj na obszarach dworskich przy drodze sprzedano im pole na pobudowanie domów i działki rolne. Po zajęciu tych terenów przez wojska radzieckie, cukrownię upaństwowiono, a osadników wywieziono na Sybir. Pozostały tylko te rodziny, z których ktoś był w niewoli niemieckiej, lub w noc wywózki nie było go w domu albo uciekł. Tych już później nie wywożono, ale pozbawiono ich prawa własności, ci natomiast, co mieli kogoś w niewoli niemieckiej prawo własności zachowali. W tej to cukrowni, gdy wojska radzieckie zajmowały te tereny, postanowił się bronię oddział wojska polskiego, oficerowie i inteligencja. Cukrownia stanowiła dobre miejsce do obrony, ponieważ była otoczona pokaźnym murem i drutem kolczastym. Tutaj Polacy okopali się z bronią maszynową i bronili się przed wojskami radzieckimi. Bronili się do czasu, gdy Rosjanie podciągnęli artylerię i zaczęli ostrzeliwać pozycje obrońców, wtedy się poddali. Za ten czyn Rosjanie rozstrzelali dowódców obrony, w pobliskim lesie. W cukrowni pozostawiono w pracy tylko byłego dyrektora technicznego, który sprawował swoją funkcję i za nowej władzy. Od nazwiska dziedzica Kremera kolonia osadnicza, na której osiedlano osadników otrzymała nazwę Kremerówka. Tymczasem w pozostawionym przez nas Uluczu władze radzieckie odcięły od brzegów Sanu 800-set metrowy pas graniczny. Teren ten został poddany specjalnym rygorom, nikomu nie wolno było wejść na teren pasa granicznego. Pas graniczny zajął ogromny szmat bardzo dobrej ziemi na błoniach, ziemi II-giej klasy, natomiast domy pozostawione przez wysiedleńców przekazano tym, którzy musieli przenieść się poza pas graniczny. Nasz dom rodzinny został rozebrany i przeznaczony na klub, natomiast budynki gospodarcze porozbierał, kto chciał, pozostały tylko mury fundamentów i to porozwalane. Po naszym wyjeździe w 1940 roku w Uluczu rozpoczęto zakładać kołchoz. Różnymi sposobami starano się ludzi wciągnąć do wspólnego gospodarowania. Księdza z plebanii wysiedlono na drugą stronę, a jego majątek przeznaczono pod kołchoz. W dodatku kołchoz otrzymał prawo koszenia trawy w 800-set metrowym pasie granicznym, miał on dobre podstawy gospodarowania, ale przetrwał niecały rok, ponieważ wybuchła wojna niemiecko- radziecka. W tym roku NKWD rozpracowało tajną organizację nacjonalistów ukraińskich utworzoną jeszcze przed wojną. Aresztowano wszystkich członków’ organizacji, przy życiu pozostał tylko Marko Pietruszczak.
Pomimo, że w Uluczu było dużo rodzin żydowskich to jeszcze Niemcy wygonili dużo Żydów za San. Uciekinierzy zamieszkiwali u rodzin żydowskich i tym samym Ludność żydowska zwielokrotniła się. Po wybuchu wojny niemiecko- radzieckiej Niemcy wkroczyli do Ulucza wprowadzając swoje porządki. Obiecano Ukraińcom wolną Ukrainę, ale przyrzeczenia tego nie dotrzymali, tylko tereny te przyłączyli do Generalnej Guberni. Ale utworzono policję ukraińską, i rozpoczęły się aresztowania członków władzy radzieckiej. Zdołał uciec w głąb Związku Radzieckiego tylko Bachorski. Pozostałych aresztowano, Żyda Haskla i Mnicha zabito na miejscu w Uluczu. Dziwną rzeczą jest to, że Mnich rozdał biedakom ziemię i krowy, a ci go złapali i zabili.
W krótkim czasie rozpoczął się powrót ludzi ze wschodu. Powstało wielkie zamieszanie, ludzie zaczęli odbierać swoje domy i ziemię. Ci natomiast, którzy te domy i ziemię mieli, znowu pozostali bez niczego. Tym natomiast, którym domy rozebrano byli bez dachu nad głową i musieli się tułać po obcych kątach dopóki nie postawili swojego. Moja rodzina po powrocie zastała tylko kupę gruzów na miejscu domu i nieuprawiane pola zarosłe chwastami. Przez rok tułali się po ludzkich kątach bez środków do życia, dopóki nie postawili kawałka budy, nosząc materiał na plecach z lasu. W ten sposób rozpoczęto życie na własnym gospodarstwie.
W roku 1942 w sierpniu przyszło rozporządzenie o likwidacji Żydów, wszyscy Żydzi mieli natychmiast opuścić swoje domostwa i zgłosić się do Brzozowa. Rozkazu tego dopilnowała policja ukraińska i siłą w szybkim tempie Żydów ze wsi wydalono. Jak opowiadał mi naoczny świadek 10 sierpnia w lesie koło Brzozowa Niemcy rozstrzelali 5 tys. Żydów, w tej liczbie byli też Żydzi z Ulucza. Podczas panowania hitlerowskiego ludzie żyli w ciągłym strachu. Ciągła wywózka młodych na roboty do Niemiec, od czasu do czasu aresztowania za współpracę z władzą radziecką. Nałożono kontyngenty zboża i mleka. Ludzie o małych gospodarstwach straszeni byli wywózką do Niemiec, więc podawali przy zapisie większy stan gospodarstwa niż było w rzeczywistości. Tak zrobił mój ojciec podając, że posiada gospodarstwo o powierzchni 8 ha. i od tej powierzchni wymierzono kontyngent. Po żniwach wszystko zboże wymłócono i oddano na kontyngent, a na własne wyżywienie pozostały tylko ziemniaki i jarzyny. Nałożono też wysoki kontyngent mleka, kto go nie wykonał temu zabierano ostatnią krowę, wielu ludzi pozostało bez krów.
W 1944 roku pojawiła się w Uluczu i okolicach partyzantka radziecka, był to oddział partyzantów im. Czapajewa, który był postrachem wszystkich, którzy współpracowali z Niemcami. Nie wiadomo, kto zabrał z dworu zarządcę majątku pańskiego, po tym wydarzeniu Niemcy aresztowali i wywieźli do Oświęcimia wszystkich wartowników, którzy pełnili wartę w tę noc. Po tych wydarzeniach policja ukraińska wyniosła się do Krzemiennej, Ulucz pozostał znów bez policji i tak jest do dnia dzisiejszego. W sierpniu 1944 roku tereny powiatu brzozowskiego zostały wyzwolone przez odziały 1-szego Ukraińskiego Frontu Armii Radzieckiej. W tym rejonie ustabilizowanego frontu nie było, armia niemiecka bojąc się okrążenia wycofała się na zachód na linię obrony Sanok-Jasło-Sandomierz. Po wyzwoleniu tych terenów nie wiadomo było gdzie będzie granica, czy na linii Sanu, czy może nastąpią jakieś zmiany. Jednak granica została przesunięta na wschód i Ulucz pozostał przy Polsce. Jeszcze za czasów okupacji, zaczęła się tworzyć podziemna organizacja wojskowa UPA. Po wyzwoleniu tych terenów przystąpiła do akcji bojowych przeciw władzy polskiej i Polakom. Zabito pierwszego sołtysa po wojnie, Mikołaja Polańskiego, który był Polakiem, wybrano następnego, Wasyla Szlachcica, pomimo, że był Ukraińcem jego też zabito. Zastrzelono księdza w Borownicy. Pewnej nocy przeprowadzono akcję likwidacyjną Polaków, w Uluczu, kiedy to zabito 13 osób. Większość Polaków w jakiś sposób powiadomionych skryło się tej nocy w terenie i na drugi dzień pozostawiając cały dobytek uciekła za San, zamieszkując w Mrzygłodzie, Witryłowie, Końskim, Sanoku i innych miejscowościach. Wieś Ulucz podniesiono do rangi ośrodka administracyjnego UPA i władz bezpieczeństwa Wolnej Ukrainy. Każde podejrzenie o sprzyjanie Polsce było karane śmiercią, w ten sposób zginęło wielu ludzi i to Ukraińców. Po zakończeniu wojny w połowie 1945 r. do walki z UPA przystąpiły oddziały Wojska Polskiego.
Oddziały UPA wycofały się do lasu, natomiast wojsko zaczęło wysiedlać Ludność ukraińską do ZSRR. Ci, co czuli się niewinni pozostali w domach będąc pewnym, że nie zostaną wysiedleni, natomiast aktywni współpracownicy UPA uciekli do lasu pod ochronę sotni. I tak się stało, że ci, co byli we wsi i czuli się niewinni zostali wywiezieni do ZSRR, a ci, co poszli do lasu pozostali. Powracali później do wioski razem z oddziałami UPA i ukrywali się w ruinach wypalonych domów, ponieważ wojsko po wysiedleniu ludność spaliło budynki w części wioski, aby nie mogły ich wykorzystać oddziały UPA. W 1946 r. pozostałą część ludności Ulucza przesiedlono do wsi Dobra, do domów po wysiedlonych do ZSRR, a pozostałe domy spalono. 1 stało się tak jak przeklinali zakonnicy wygnani z Ulucza, aby nie pozostał kamień na kamieniu. Dopełnił się los wsi Ulucz, tak piękna i duża wioska położona w dolinie Sanu przestała istnieć. Wieś wielonarodowościowa, o różnych religiach i wyznaniach, pełna pamiątek historycznych i legend, z dawnymi tradycjami polsko- ruskimi. W tworzeniu historii wioski zapisało się wielu mieszkańców takich jak Polański, Dorocki, Panikowski, Cekliński, Solecki, Sośnicki, Halecki, Serednicki, Zielecki, Dębicki, Sikorski, Jasiński, Kowalski, Lewkowicz, Pietruszczak, Golaczyk, Charydczak, Czebieniak, Krajnik, Kulik, Tchórz, Szczurko, Choma, Szlachcic, Hatała, Badyra, Handzio, Bałka, Kostecki, Jawornicki, Krowiak, Lewicki, Czarniecki, Cholewka, Morajka, Hołówko i inni.
W latach 1939-1946 ludność Ulucza została przemieszczona i rozsiana niemal po całej kuli ziemskiej. Prawie w każdym państwie na świecie ktoś z Ulucza się znalazł. Najwięcej ludzi osiedliło się na terenach Związku Radzieckiego oraz na polskich ziemiach zachodnich w województwach Zielono Górskim i Elbląskim. Po wypaleniu wioski w 1946 r. i po zakończeniu walk z UPA na terenach wioski założono PGR, który należy do jednego z najlepszych w naszym województwie. Pobudowano wiele obiektów gospodarczych i osiedle domków dla pracowników, jest szkoła, leśniczówka, tartak i 13 gospodarstw indywidualnych skupionych w części wschodniej wioski od strony Dobrej. Pola gospodarzy indywidualnych są też położone w części wschodniej, natomiast PGR zajmuje pola na błoniach. Pola położone na wzgórzach na południowym stoku pozarastały lasem i przeszły pod zarząd Administracji Lasów Państwowych. Nikt nie policzy cierpień, męki i przelanej krwi jaką złożyli mieszkańcy Ulucza w czasie II wojny światowej.
Powrócę teraz na wschód do Kremerówki i przedstawię dalsze moje przeżycia.
W domu na Kremerówce nie było, co robię, ponieważ pola nie mieliśmy, więc postanowiłem, że pójdę do pracy na kolei. Stacja kolejowa Chodorów była stacją węzłową, tory prowadziły w czterech kierunkach. Do Lwowa i do Tarnopola prowadziły tory szerokie, a do Stryja i Stanisławowa tory wąskie. Obok stacji był wielki plac zapełniony torami, zwany parkiem kolejowym. Parę miesięcy pracowałem przy ustawianiu torów, jeden szeroki jeden wąski. Tak zrobiono na całej stacji i na tym parku. Po skończeniu tej pracy zaproponowano nam pracę na stałe przy rozładunku i załadunku towarów z wagonów szerokich na wąskie i odwrotnie. Więc nas czterech kolegów, utworzyło brygadę do pracy stałej przy rozładunku i wyładunku towarów. Utkwił mi w pamięci pierwszy dzień wypłaty 15 czerwca 1940 roku, kiedy to pierwszy raz w życiu miałem swoje zarobione pieniądze, za które mogłem sobie kupię, co chciałem. Chcę nadmienić, że miałem 21 lat i do tego czasu nie miałem okazji i możliwości zarobienia pieniędzy. Niektórzy z naszych ludzi zrezygnowali z podpisania umowy o stałej pracy, my zaś Stefan Badyra, Wasyl Badyra, Mikołaj Hatała i ja podpisaliśmy zobowiązanie na stałych pracowników. Kto zaś się raz zapisał na stałego pracownika ten już nie mógł się z tej pracy zwolnię, ani pracy zmienię. Kto nie przyszedł do pracy ten był pociągany do odpowiedzialności przed sądem, a sądy za takie wykroczenia karały ostro, np. 1 rok więzienia. Dopiero po odsiedzeniu kary można było iść do innej pracy, innego sposobu zmiany pracy nie było. Nieraz żałowałem swojego kroku, ale już przepadło. Do pracy trzeba było przychodzić na czas i kończyć o ustalonej godzinie, jeden z naszej brygady za 5 minut spóźnienia został ukarany potrąceniem 25 % zarobku przez 6 miesięcy, jeżeli natomiast ktoś spóźnił się dłużej to kwoty były wyższe i czas dłuższy. Praca była bardzo ciężka i wszystko wykonywało się ręcznie, nie było żadnej mechanizacji. Na przykład praca przeładowywania żwiru z wagonów o szerokim torze na wagony wąsko torowe, 60 ton takiego żwiru wysypywano z wagonu na torowisko i szuflami trzeba było to załadować na drugi wagon. W tym czasie bez przerwy szedł taki żwir na zachód, na budowę umocnień nowej granicy ZSRR. Przerzucaliśmy z wąskotorowych wagonów na szeroko torowe ogromne kloce dłużycy, która przychodziła z Karpat. To trzeba było ręcznie przy pomocy kołów przerzucać z jednego wagonu na drugi, trzeba je było równo poukładać i przywiązać. Ileż to siły trzeba było włożyć, żeby wykonać taką pracę. Szły też różne inne towary jak rury wiertnicze do kopalni w Borysławiu, maszyny, wapno, cegła, zboże i inne różne towary. Chcieliśmy jak najwięcej zarobię, więc pracowaliśmy ponad siły i ponad normalne godziny. Dzień wolny od pracy był, co tydzień w innym dniu tak, że niedziela jako dzień wolny wypadała, co siódmy tydzień. Każdego dnia z rana wiedzieliśmy ile zarobiło się w dniu poprzednim. Wypłata była, co 15 dni, zarabialiśmy bardzo dobrze, ponieważ za pracę w godzinach nadliczbowych płacono podwójnie, tak samo i za dni wolne. Zarabiałem na przykład 1000 rubli miesięcznie, a krowa kosztowała 900 rubli. Byliśmy młodzi i silni nasza brygada otrzymała nazwę Brygady Stachanowskiej, była to bardzo ważna rzecz. W początkowym okresie chodziliśmy do pracy boso, pracowało się na bosaka przy rozładunku różnych materiałów np. kamieni, gwoździ itp. Czasem gwóźdź wbił się w nogę, to się go wyciągało i pracowało się dalej. Robiliśmy tak jak w Uluczu, tam chodziło się boso tu też tak robiliśmy, bo szkoda było butów. Tutejsi ludzie śmiali się z nas, ale myśmy sobie z tego nic nie robili, ponieważ było nam tak wygodnie.
Pewnego razu przyszedł jakiś wyższy kierownik kolejowy i zobaczył, że robimy na bosaka i zapytał się nas czy nie mamy butów, powiedzieliśmy, że nie mamy, ponieważ jesteśmy przesiedleńcami i buty się gdzieś zapodziały w czasie przeprowadzki. Kazał natychmiast naszemu naczelnikowi wydać nam buty i zakazał przychodzić do pracy boso. Było to wielkie osiągnięcie, chociaż za te buty musieliśmy zapłacić, to i tak na tym skorzystaliśmy, bo butów nigdzie nie można było kupię, ani w sklepach, ani u szewców. Kupić buty można było jedynie u kogoś, kto miał w zapasie z przed wojny. Takich brygad jak nasza powstało na stacji Chodorów kilka, a to przeważnie z kolejarzy przedwojennych, którzy zostali zwolnieni po przyjściu nowej władzy. Byli to przeważnie zawiadowcy stacji, maszyniści, konduktorzy i inni. Ich zastąpili kolejarze wywodzący się z biedoty i bezrobotnych. Np. maszynistami były przeważnie kobiety, które gdzieś tam przeszkolono, pochodziły z dalszych terenów ZSRR, tak samo konduktorami były kobiety.
Zimą pracowaliśmy też przy wyładunku buraków w cukrowni, oraz przy załadunku na wagony suszonych wysłodków i cukru. Najgorszą robotą, od której wszyscy uciekali jak od zarazy, było ładowanie suszonych wysłodków luzem na wagony, kurz był tak niesamowity, że nie można było wytrzymać. Poza tym naszą brygadę kierowano do różnych ważnych prac w inne rejony. Pracowaliśmy przy poprawianiu załadowanej dłużycy na odległych stacjach, odesłano nas na dwa miesiące do Przemyśla do przeładunku węgla z wagonów niemieckich na wagony radzieckie i przeładunku zboża z wagonów radzieckich na niemieckie. Przy załadunku i rozładunku towarów na stacji Przemyśl pracowało wiele brygad i wojsko. Zakwaterowano nas w katedrze grk-kat, księży zgoniono do jednego pomieszczenia, a pozostałe załadowano wojskiem i robotnikami. Przyjazdy i odjazdy pociągów z Niemiec do Przemyśla i odwrotnie, przechodziły specjalną procedurę kontroli, np. pociąg przyjeżdżający do Przemyśla zatrzymywał się na moście, od połowy mostu z jednej i drugiej strony strażnicy graniczni odprawiali pociąg przed główną stacją. Załoga lokomotywy przechodziła do specjalnego pomieszczenia, a lokomotywa i cały pociąg podlegał szczegółowej kontroli. Strażnicy kontrolowali dokładnie cały parowóz i wagony, od dołu i góry, długimi prętami sondowali węgiel w poszukiwaniu podejrzanych rzeczy. Trafiało się, że znachodzili ukrytych w węglu Żydów. Tak dokładnie skontrolowany pociąg odjeżdżał na stację towarową do rozładunku. Z powrotem transport był tak samo odstawiany do połowy mostu, jak przyjmowany. Prace przy załadunku i wyładunku prowadzone były ręcznie bez jakiejkolwiek mechanizacji. Latem 1940 r. pomagaliśmy w przeładunku, z toru szerokiego na tor wąski, oddziałów wojsk radzieckich, które jechały w kierunku Stanisławowa do Mołdawii, która należała do Rumuni w celu przyłączenia jej do ZSRR. Przeładunek trwał kilka dni, widać było, że żołnierze są świeżo zmobilizowani, gdyż mieli ze sobą ubrania cywilne. Sprzedawali je za byle, co, ja też wtedy nakupiłem sporo odzieży i obuwia. Była odzież dosyć zużyta, ale była i w dobrym stanie, matka to wszystko wyprała i było się, w co odziać. Był to jeden wielki plac handlowy na całym parku kolejowym. Po jakimś czasie na teren tego parku zaczęto ściągać wagony z Mołdawii. Nie wiadomo, co było powodem tego, że Rumuni nie zabrali taboru kolejowego z Mołdawii i Besarabii, na parku naszej stacji stały też polskie wagony osobowe. Były to luksusowe Pulmany, duże wagony osobowe, stały sobie spokojnie aż ludzie zaczęli zabierać z nich, co się tylko dało. Poobrzynano wszystkie pasy przy oknach, poobdzierano wszystkie siedzenia z obić, a nawet pozabierano całe siedzenia. Jedno takie siedzenie nocą i ja przyniosłem do domu nie wiadomo, po co? Taki szaber trwał do czasu, aż ktoś doniósł milicji o tym procederze i milicja rozpoczęła śledztwo. Szczególnie czepiała się nas robotników, sam byłem wzywany na milicję na przesłuchania, ale się do niczego nie przyznałem. Zaczęli przeprowadzać rewizje, ale niczego nie znaleźli, ponieważ ludzie wszystko wynieśli w pole i zakopali. Kiedy wagony stały się już wrakami to wtedy postawiono przy nich stałą straż, która pilnowała całości parku. Jednak podczas przeładunków towarów żywnościowych zawsze po pracy każdy sobie coś do worka przygotował i do domu przyniósł. Postanowiliśmy, że zawsze ktoś z domu przyniesie jedzenie na obiad, po spożyciu obiadu do puszki czy garnka nasypywało się, co akurat przeładowywaliśmy a to, mąka, kasza, herbata, suchary, ciastka, zboże, woda kolońska, mydło, a nawet gwoździe. Wracało się do domu polami, bo tamtędy droga była bezpieczna i nikogo na kradzieży nie przyłapali. Jak robiliśmy w cukrowni to zawsze przyniosło się do domu cukru, jak nie można było przynieść przy sobie to wsypywało się do herbaty na gęsto i tak można było wynieść. Jeżeli przy kimś, kto wychodził z pracy do domu znaleziono cukier, to wkrótce odbywała się rozprawa przed sądem Jeden z naszych ludzi Michał Charydczak został przyłapany na takim procederze i na rozprawie dostał 1 rok więzienia, natychmiast poszedł siedzieć nie wiadomo gdzie, do wojny nie wiadomo było, co się z nim dzieje i gdzie jest.
Władysław Zielecki
ur. 07.09.1919
w Uluczu
Tyrawa Solna 1984r.
2 Komentarze
This is a very interesting and detailed memoir. My father told me about his aunt, who was in Ulucz in 1938 (?).
Has anyone heard of a post mistress in Ulucz or nearby areas called Bronislawa (Uniatycka) Gregorek. She was married to a policeman, and they had an alsatian police dog called Lux?
To jest bardzo ciekawe i szczegółowe wspomnienia. Mój ojciec powiedział mi o swojej cioci, która była w Uluczu w 1938 (?).
Czy ktoś słyszał o pani postu w Uluczu lub pobliskich obszarów zwanych Bronisława (Uniatycka) Gregorek. Była żoną policjanta, i mieli alzacki pies policyjny o nazwie Lux?
Ponieważ urodziłem się na przysiółku Bukowina k/Brzeżawy z którego widać Klucz wdzięczny jestem Autorowi za powyższe wspomnienia bo przybliżają mi atmosferę tamtych dni.